środa, 12 lutego 2014

Rozdział XXV

XXV


Czyż nie jest prawdą to, że tak naprawdę, każdy z nas ma coś zapisane w gwiazdach? Ja myślę, że jest. Każdy z nas ma jakieś swoje miejsce w świecie, jeden robi to, drugi co innego. Są też ludzie ,którzy robią dokładnie to samo, a jednak inaczej.
Agentów takich jak ja było setki. Kiedy wysłano mnie do Libanu, dzisiaj uważam, że zgubiła mnie brawura, pewność siebie. Ani nawet przez moment nie pomyślałam, że może coś iść nie tak. Być może ktoś, kto znalazłby się na moim miejscu, postąpił by inaczej, może nawet w ogóle by nie wylądował? Tego nie wiem. Wiem za to, że jak już kiedyś wspomniałam, jeden popełniony błąd lub źle oceniona sytuacja, może nas kosztować życie. Ja przeżyłam, czterech moich ludzi nie. To jedno traumatyczne przeżycie zaważyło praktycznie o całej mojej przyszłości. Lęki i niepokój towarzyszyły mi jeszcze przez długie lata. Zapychanie sobie na siłę życie mężczyzną w obawie, że po tym co mi zrobiono nigdy już sobie życie nie ułożę. Ratowanie za wszelką cenę mojego małżeństwa miało mnie utwierdzić w tym, że może to z mojej winy się rozpada. Każdy związek, każda decyzja, choć nieświadomie, to jednak myślę teraz z perspektywy czasu, że podyktowana była moją tragedią. Chciałam być kochana przez mężczyznę, chciałam być adorowana, szanowana i wszystko to chyba tylko po to aby w jakiś sposób się dowartościować. Udowodnić samej sobie, że to co mnie spotkało, było tylko nieszczęśliwym przypadkiem a nie karą od Boga. W którymś nawet momencie pomyślałam ,że ja już nigdy nie ułożę sobie z nikim życia, bo tak naprawdę gonię za niewiadomo czym.
Zraniono mnie, poniżono, sponiewierano… Kto byłby w stanie wreszcie zagłuszyć po latach ten mój ból? Może ten, który się jeszcze nie urodził? A może po prostu ja miałam być sama?
Po wyjściu z kościoła wsiadłam do samochodu i odjechałam. Jakieś dziesięć kilometrów od miejsca, w którym mieszkam zaparkowałam samochód. Był to mały przydrożny lasek niedaleko rzeki. Tam jednak czułam się pewniej, było wiele zakamarków, w których można się było ukryć. Tak jak się spodziewałam, po krótkim czasie, kawałek za mną zaparkowały dwa samochody. Słyszałam jak wysiadają z nich ludzie, sądząc po odgłosach, było ich co najmniej sześciu, może nawet siedmiu.  Ukryłam się za drzewem na pagórku. W młodych latach często przyjeżdżałam tu ze swoją paczką na weekendy. Nie było lepszego miejsca w okolicy na rozbicie namiotu. Odczekałam chwilę, ale zrobiło się cicho. Prawdopodobnie próbowali mnie zlokalizować. Zajrzałam do magazynku, był pełen, ale dopiero teraz w tych nerwach przypomniało mi się, że drugi pistolet zostawiłam w schowku. Świetnie – pomyślałam. Zaledwie kilka naboi na kilku facetów z karabinkami ręcznymi. Przecież to dopiero zakrawało na dramat. Głupia, o czym ja myślałam, jeszcze ściągnęłam ich w takie odludzie, gdzie nawet ja miałabym problem się wydostać, z trzech stron rzeka a z czwartej weszłabym prosto na nich. W głowie cofnęłam się do dnia, w którym leżałam w szpitalu po odbiciu, przypomniały mi się słowa dowódcy, że jeszcze się kiedyś o mnie upomną. Czy to kiedyś, właśnie nastąpiło? Bo jeśli nie? To kim u licha byli Ci ludzie? Sporo miałam na sumieniu, więc myśleć mogłam różne rzeczy, równie dobrze mógł to być ktoś ze środowiska mojej zmarłej siostry, może wynajął kogoś żeby się zemścić. I tak właśnie bijąc się z myślami znienacka usłyszałam trzask drzewa. Potężna gałąź od strzału upadała wprost na mnie. Aż podskoczyłam, w ostatniej chwili udało mi się uskoczyć na bok. Znaleźli mnie. W kolejnych minutach strzały rozgorzały na dobre. Strzelali na oślep nie wiedząc chyba do końca, za którym drzewem się chowam. Wszystko zaczęło dziać się tak szybko. Odczekałam chwilę aż wytracą odpowiednią ilość naboi i będą musieli przeładować magazynek, wtedy dopiero wybiegłam. Jedno jest pewne, przyciągałam kule jak magnes, ale nagle…, gdy po raz kolejny kula świsnęła koło mojego ucha, wbiegłam na sam środek i zaczęłam strzelać z jakąś taką agresją, jakbym co najmniej była na wojnie. W tej jednej chwili jakbym zapomniała, że w końcu ktoś może mnie trafić. Udało mi się zabrać karabinek od jednego z nieżyjących agentów i kiedy rozpoznałam w nim twarz człowieka, który parę lat temu zwerbował mnie do tajnych jednostek, po prostu ogarnął mnie dziki szał. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś podobnego. Oto mężczyzna, którego miałam za wzór męstwa i wszystkich dobrych życiowych cnót – po prostu do mnie strzelał. Teraz już byłam pewna z kim mam do czynienia, tak samo jak byłam pewna tego, że albo oni mnie zabiją, albo ja ich. Tym razem to ja wzięłam karabinek i pałająca żądzą zemsty i nienawiści zaczęła strzelać na wszystkie strony. Kiedy naboje się skończyły, rozejrzałam się naokoło. Wszyscy leżeli jak jeden mąż. Przeraził mnie ten widok. Czym w tej jednej chwili różniłam się od Cynthii, która uważałam, że nie żyje zgodnie z prawem. Na co zasługiwało to co ja zrobiłam? Krwawa jatka, a przecież byli to ludzie tacy sami jak ja, działający na czyjś rozkaz, nie mający wpływu na to co robią. Może źle, że ich tłumaczyłam, przecież każdy z nas wstępujący do jednostki, doskonale wiedział do czego jesteśmy szkoleni. Robiliśmy to, czego inni nie byli w stanie wykonać. Byliśmy rządowymi agentami, byliśmy…stworzeni do zabijania…
Po chwili zadumy, kiedy chciałam zrobić krok do przodu, zrozumiałam ,że nie jestem sama. Ktoś naciągnął spust, czułam, że to mój koniec, że za łatwo poszło. Chciałam obrócić się i chociaż móc spojrzeć w oczy temu kto właśnie do mnie mierzył. Bałam się, strasznie, nie wiem czy kiedyś równie mocno byłam spanikowana. Karabinek był pusty, moja broń również. Pomyślałam o mamie, o tym, że jeśli teraz to widzi, wie jak czuła się Sue, kiedy Cynthia celowała jej w skroń, kiedy ja zdecydowałam się pociągnąć za spust, bo naprawdę nie miałam wyboru. Wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię – Cynthia wystrzeli. Byłam tego pewna, tak samo jak tego, że kiedy tylko się obrócę, stracę życie. Profesjonalny agent, wyszkolony tam gdzie ja, zawsze patrzy w oczy swojej ofierze, nigdy nie celuje w plecy drugiego agenta. Nie przy takim spotkaniu sam na sam, co innego, kiedy trwa akcja. Ale tu się skończyła. Tylko jeden z nas mógł wyjść z tego cało i bynajmniej nie byłam to ja. Odrzuciłam pusty karabinek na bok, po czym zrobiłam znak krzyża świętego. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Nie byłam praktykująca, nie byłam taka jak mama. A może powinnam? Teraz to już i tak niczego by nie zmieniło. Obróciłam się i spojrzałam, stał przede mną mężczyzna w średnim wieku, wyglądał na dość dobrze wyszkolonego, na twarzy miał dwie podłużne blizny, kiedy się obróciłam, uśmiechnął się bardzo z siebie zadowolony. Uniósł broń ciut wyżej, tak jakby chciał mieć pewność, że trafi w samo serce. Początkowo chciałam zamknąć oczy, ale po chwili zmieniłam zdanie. Miałam satysfakcję, że i tak udało mi się dojść tak daleko, że jeśli nawet teraz umrę, może uznają mnie za godnego przeciwnika. Utkwiłam swój wzrok w moim przeciwniku ,i  kiedy już myślałam, że za dosłownie parę sekund upadnę martwa w bezruchu…ktoś upadł… ale to nie byłam ja. Mężczyzna, który do mnie mierzył przewrócił się na ziemię, z jego głowy leciała krew. Zmarł od razu. Ale kto oddał strzał? Czy był tam ktoś jeszcze? Teraz dopiero zaczęłam się bać. Obróciłam się powoli i bardzo niepewnie. I wtedy go zobaczyłam. Mój wybawiciel stał obok drzewa, opanowany…, męski…
Nie byłam w stanie powiedzieć słowa, zamurowało mnie. Nigdy, przenigdy nie wierzyłam, że kiedykolwiek go jeszcze zobaczę. Zobaczyłam. Zrobił krok w moim kierunku i podał mi broń z tłumikiem, to była moja broń ze schowka samochodowego. Wzięłam ją bez słowa. Spojrzeliśmy na siebie.
 - Wiesz co masz mówić?
Kiwnęłam głową na tak.
 - A ja to potwierdzę.
Ciągnął dalej. Milczałam. To było dla mnie objawienie po sześciu latach. Chciałam mu tyle powiedzieć, podziękować za to, że odważył się mnie wydostać z Libanu, podziękować, że teraz mnie uratował, choć nie wiedziałam dlaczego. Ale nie miał na to czasu. Zniknął w leśnych kniejach i tyle go widziałam. Kiedy po chwili zaczęły się zjeżdżać samochody, nie miałam ochoty na rozmowę z nikim. Zresztą chyba to zauważyli, rozejrzeli się tylko dookoła i pokiwali z aprobatą głowami.
Stałam tam tak, nawet nie wiem jak długo jeszcze. Błądziłam wzrokiem po miejscu, w którym zniknął ON. Teraz bardziej niż kiedykolwiek odczułam chęć życia, ale to życie chciałam podzielić z NIM.
Podobno aby czuć nostalgię trzeba być daleko od domu, ale ja właśnie w nim byłam. Więc dlaczego mnie to uczucie ogarniało?
To był dla mnie ciężki dzień, a noc? Była jeszcze gorsza. Cały czas odtwarzałam w myślach wydarzenia minionego dnia. Uparcie wracałam do chwili, w której pojawił się ON, było to równie zaskakujące co kilka lat temu. Dlaczego zawsze pojawiał się w najtrudniejszych dla mnie momentach? To znaczy cieszyłam się, że się pojawiał, ale dlaczego zawsze odchodził?
Kręciłam się całą noc po wielkim łóżku, w końcu wstałam i poszłam na taras. Księżyc świecił tak jasnym blaskiem, że aż oślepiał. Zapaliłam papierosa i położyłam się na leżaku. Naciągnęłam na siebie koc i wpadłam w zadumę. Żebym tak chociaż wiedziała kim jest, jak się nazywa. Dlaczego nasze drogi złączyły się ponownie? Dwa razy omal nie pożegnałam się z życiem i za każdym razem ta sama osoba mnie uratowała.
 Był niczym duch. Pojawiał się bezszelestnie i znikał w ten sam sposób. Teraz, w którą stronę nie patrzyłam, zdawało mi się , że go widzę. Tak naprawdę to po prostu chciałam go zobaczyć. Móc zamienić choć słowo… Poczuć, choć przez moment tą cudowną siłę, którą czułam gdy wynosił mnie z piwnicy w Libanie. Ale czy w ogóle pamiętał mnie sprzed lat?
Nie chciałam dłużej umierać z tęsknoty, lecz chyba właśnie to było mi dane.
Nad ranem musiałam przysnąć, przebudził mnie dotyk czyjejś dłoni na moim policzku. Otworzyłam spokojnie oczy. Tym razem już się nie bałam, zupełnie tak jakbym sądziła, że nie można mnie zabić. To był Brad, w oddali stała też Kim ze spuszczoną głową paląc papierosa.
Zdrajcy – pomyślałam. Wstałam bez słowa, chciałam iść po kawę, ale wówczas zauważyłam, że na stoliku został mi ustawiony cały dzbanek. Rzuciłam Brada’owi wrogie spojrzenie. Kim chyba bała się nawet zbliżyć.
 - Przepraszam.
Ciężko wypuściłam powietrze, Brad nigdy mnie nie przepraszał, zresztą nawet nie miałby za co. Wiedziałam, że ja też byłam trochę nie w porządku wobec nich, nie mówiąc co zdarzyło mi się robić. Ale nie mogłam, pewnie tak samo jak im teraz nie wolno było nic powiedzieć,  a jednak Brad próbował przecież mnie ostrzec. Musiałam się uspokoić. Pozwoliłam by emocje opadły. Nalałam sobie kubek kawy i dopiero się odezwałam, widząc, że Brad usiadł po przeciwnej stronie czekając na moją reakcję.
 - Przyszliście po rozgrzeszenie?
Spojrzeli oboje, jakby błagając o litość.
Chciałam im tyle powiedzieć, wyjaśnić, co stało się wczorajszego po południa, ale nie mogłam. Ta myśl dobijała mnie. Oczekiwałam od swoich przyjaciół lojalności aż po grób, a tymczasem sama ich cały czas oszukiwałam. To okropne.
 - W porządku.
Powiedziałam, ale chyba nie tego się spodziewali, ich zdziwienie można było dostrzec gołym okiem.
 - Tak po prostu?
Pytanie Kim nie zdziwiło mnie ani trochę. Nie odpowiedziałam, tylko zapaliłam papierosa i wydmuchując dym, kiwnęłam potakująco głową.
 - Dlaczego?
Po jej kolejnym pytaniu ,  uśmiechnęłam się.
 - Z prostej przyczyny, nie macie tak naprawdę pojęcia w co się wpakowaliście, ale jeśli tak wam pasują rządowe posady…
 - A ty?
Tym razem stanęłam na przeciwko swojej przyjaciółki i spojrzałam jej głęboko w oczy.
- Jak się chyba zorientowałaś, ja w przeciwieństwie do was, nie miałam wyboru.
 - No właśnie tego nie rozumiem.
Pokiwałam głową, wtedy wstał Brad i spojrzał na Kim, szybko połapał się w sytuacji.
 - Myślę, że najlepiej będzie jeśli nie będziemy o nic pytać – powiedział a Kim skinęła głową. Stałam przy słupie tarasowym i wpatrywałam się w mój ukochany las. Może tam udało by mi się znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta trzydzieści. Musiałam się wreszcie zmierzyć z moją przeszłością i dowiedzieć się, jak dalej ma wyglądać moje życie.
Spotkanie wyznaczone miałam na godzinę ósmą rano w sztabie.
Sztab jak się okazało znajdował się nie gdzie indziej tylko na trzecim piętrze naszego budynku policyjnego. Nigdy tam nie byłam, nawet nie specjalnie interesowało mnie to co tam jest.
Kiedy weszłam na swój oddział i skierowałam się do windy, czułam, że setki oczu wpatrzone są we mnie. Ale znieczuliłam się na to. Z obojętnym wyrazem twarzy weszłam do windy, drzwi zamknęły się za mną. Winda wjechała na trzecie piętro.  Otworzyła się. Od razu można było wyczuć tajniacki klimat. Wszędzie aż roiło się od ludzi w czarnych garniturach. Siedząca przy biurku w narożniku kobieta, na mój widok  wstała i podeszła szybkim krokiem:
- Pan Daniels już na panią czeka.
Daniels’a poznałam kiedy mnie zwerbowano siedem lat temu. Nienawidziłam go z całego serca. To właśnie on wysłał mnie na akcję w Libanie, która jego zdaniem miała być spacerkiem po lesie. Jego rozkaz kosztował mnie ponad rok wyjęty z życiorysu.
Kobieta otworzyła wielkie drzwi od sali konferencyjnej i wskazała ręką, że mogę wejść dalej.
Zrobiłam dwa kroki, drzwi się zamknęły i wtedy…
Myślałam, że za chwilę zemdleję. Przy wielkim stole konferencyjnym siedzieli w rzędzie:  informatyk – Colin, nasz komputerowy hakerski geniusz, jakiś agent, którego nie znałam, obok Thorne pochylający głowę nad aktami, Daniels obstawiony dwoma innymi  starszymi dowódcami i … nie kto inny jak mój wybawiciel!
Nie mogłam uwierzyć, że spotykamy się w takim miejscu. I jaką rolę odgrywał on w tym wszystkim? Na pewno nie małą skoro siedział w tak doborowym towarzystwie.
Nie wiem tak do końca, czy chciał sprawdzić mój profesjonalizm i ocenić jak zdam raport z wczorajszej zasadzki, czy po prostu zżerała go ludzka ciekawość jak się zachowam.
Jedno jest pewne, studiował bardzo dokładnie każdy mój ruch i gest.
A może tym właśnie się zajmował – ocenianiem ludzi? Nie wiedziałam, za to byłam pewna, że chcę dobrze wypaść i dowiedzieć się w końcu, kim jest.
Spotkanie było stosunkowo treściwe, moje odpowiedzi jednak na zadawane pytania brzmiały tak lub nie. Jakoś nie potrafiłam wykrzesać z siebie więcej. Tak naprawdę cała moja uwaga skupiona była na tajemniczym agencie, który miał piękny zwyczaj wyciągania mnie z opresji.
Siedział tak bacznie mnie obserwując, był chłodny i opanowany a jego twarz nie zdradzała najmniejszych emocji. Nawet się nie poruszył.
 Gdy wreszcie wyrok zapadł i oznajmiono mi, że dobrze się spisałam i mile widzieliby mnie z powrotem w swoich jednostkach, nie pytałam czy mogę się temu sprzeciwić. Znałam dobrze odpowiedź. Przystałam zatem na ich warunki, bo dobrze wiedziałam, że od nich nie można tak po prostu odejść. Miałam dalej nadzorować pracę mojego oddziału, z tą różnicą, że w razie potrzeby będą mnie wzywać na akcje. Do tego miałam brać też czynny udział w przeszkoleniu moich pracowników jako agentów rezerwowych. Tak jak kiedyś mnie szkolono.
Gdy wreszcie wstaliśmy i prawie wszyscy zaczęli się rozchodzić, a na sali pozostał Thorne, Daniels, no i ON, Daniels spojrzał na mnie z tym swoim złośliwym uśmieszkiem i oświadczył:
 - To jest Rolly Assante, od dzisiaj będzie nadzorował twoją pracę i przećwiczy z tobą parę rzeczy, miałaś sporą przerwę.
Teraz już mi się przestało podobać, ogarniała mnie wściekłość, ostatnią rzeczą, której potrzebowałam to bodyguard.
 - Ma mnie niańczyć?
Teraz to ja miałam złośliwy uśmiech. Widziałam jak Thorne się podśmiechuje udając, że przegląda akta.
- Nazywaj to jak chcesz, oboje wiemy, że jesteś nieobliczalna, nie znam nikogo, kto lepiej niż Rolly będzie w stanie nad tobą zapanować.
Byłam tak zła, że odechciało mi się dziękować Rolly’emu za uratowanie życia i w ogóle za cokolwiek. Wychodząc usłyszałam tylko jak Daniels powiedział do niego:
 - Miej się na baczności, łatwiej ujarzmić dzikiego konia niż panią Hopper.
Sama do siebie pokręciłam głową a w myślach tylko jedno słowo cisnęło się by powiedzieć głośno – dupek. Może to nie było zbyt kulturalne z mojej strony, ale po co byłam im potrzebna, skoro trzeba było pilnować mnie dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Przeszłam przez dolne piętro oddziału niczym przeciąg. Opuściłam budynek i odjechałam stamtąd w zawrotnym tempie.
Sama nie wiem po co, ale mimo woli obrałam kierunek jazdy w stronę miejsca zdarzenia z ostatniego dnia. Podjechałam i zostawiłam samochód na skraju lasu, dokładnie tam gdzie dzień wcześniej. Poszłam w głąb lasu i skierowałam się w kierunku rzeki. Potrzebowałam spokoju a jednak w myślach odtwarzałam wczorajsze popołudnie. Usiadłam na brzegu rzeki. Widok był piękny. Blask słońca odbijał się w tafli wody. Wiatr tylko niekiedy poruszał delikatnie liśćmi na drzewach. Kiedy tak położyłam się na trawie poczułam jakieś ukojenie. Zupełnie tak jakbym oderwała się od swojego ciała i znalazła się ponad nim. Cisza tak pięknie kołysała moje serce. Nie chciałam przerywać tego błogiego stanu. Leżałam jeszcze kilka minut, lecz kiedy w końcu otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą Rolly’ego, aż podskoczyłam, tym samym tracąc równowagę. Noga osunęła się po mieliźnie i wylądowałam prosto w rzece. Nawet nie próbowałam sobie wyobrazić jak wyglądałam siedząc tam tak, mokra po czubek głowy od plusku wody. W życiu mi się nie zdarzyła taka niezdarność, setki razy siedziałam w tym samym miejscu i jakoś wstając nie zachowałam się jak ostatnia ofiara losu. No ale…, zawsze musi być ten pierwszy raz. Agent ze mnie pierwsza liga. Może jednak potrzebowałam tej niańki? Na to przynajmniej wyglądało.
Rolly stał nad brzegiem. Milczał jak zwykle. Zresztą to chyba najlepiej potrafił, patrzył na mnie tak jakby nigdy nie widział kobiety w rzece. Dałam popis. Spojrzałam na niego, wyciągnął do mnie rękę. W pierwszej chwili miałam ochotę pociągnąć go do wody może wtedy coś by powiedział, ale później pomyślałam, że facet taki jak on najprawdopodobniej  nie ma poczucia humoru i lepiej nie ryzykować.
Chwyciłam jego rękę i podniosłam się. Już gorzej po prostu być nie mogło, sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam z niej mokrą paczkę papierosów. Nawet nie przyszło mi przez myśl, żeby zapytać Rolly’ego o papierosa, bo przecież ten perfekcjonista w każdym calu, bez wątpienia stronił od nałogów. Tak przynajmniej nakazywało sądzić po jego muskularnej strukturze ciała. Ale…, tym razem mile mnie zaskoczył. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, poczęstował mnie, po czym zapalił zapalniczkę, bym mogła odpalić papierosa. Nie wiem czy był takim dżentelmenem, czy po prostu bał się, że zrobię sobie tą zapalniczką krzywdę. Ja w ogóle nie wiem co on myślał, bo nic nie mówił. Ale nagle stało się coś dla mnie niespotykanego. Zerknęłam na jego twarz i zobaczyłam, że wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu. Jakże pięknym, myślałam, że zaraz zemdleję.
- Pięknie to zrobiłaś.
Teraz uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nie wierzyłam w to co zobaczyłam. Czy ten człowiek jednak potrafił coś czuć? Patrzyłam na jego uśmiechniętą twarz, w końcu sama roześmiałam się, bo chyba już nic innego mi nie zostało. Musiałam żałośnie wyglądać, a do tego nie będąc przygotowaną na kąpiel, nie pozostawało mi nic innego, jak liczyć na to, że słońce osuszy moje ubranie jeśli jeszcze trochę tam zostanę.
- To może się przejdziemy?
Zapytał. Spacer z nim?- pomyślałam, że choćby i na koniec świata. Ruszyliśmy w stronę pomostu a ja nie mogłam posiąść się z radości. Może byłam głupia, że mnie to cieszyło, ale choć pewnie nikt mi by nie uwierzył, nie zamieniliśmy nawet słowa związanego z pracą. Nie wspomniałam o Libanie, ani wczorajszym dniu.
Interesowało go dokładnie wszystko na mój temat. To mnie zdziwiło. Przystanęliśmy na moment.
- Wiesz, macie tak doskonały wywiad, że naprawdę nie wiem skąd te wszystkie pytania.
Czekałam co odpowie.
- Przeczytać o kimś w aktach, to nie to samo, co ocenić jaki jest naprawdę.
 - Tym się zajmujesz? Ocenianiem?
 - Nie, tak naprawdę, to tym zajmował się zawsze Thorne, chyba połapałaś się, że jest naszym człowiekiem.
Kiwnęłam potakująco głową. Trudno byłoby się nie połapać, ale postanowiłam, że z Thorne’m rozmówię się innym razem.
 - I jak mnie ocenił?
Uśmiechnął się. Tym razem jeszcze piękniej.
- Powiedział, że jesteś niezwykłą kobietą, w pełni się z nim zgadzam.
Zawstydził mnie. Nie spodziewałam się z jego ust usłyszeć takiego komplementu. W tej jednej chwili poczułam się tak kobieca, że nie byłam w stanie nawet tego opisać.
 Minuta po minucie ogarniała mnie coraz większa chęć by „ uczyć się” go od nowa.

Tego dnia, gdy poszliśmy na pierwszy nasz wspólny spacer i zaczęliśmy rozmawiać, jednego byłam pewna, chciałam z nim tak przejść przez resztę mojego życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz