środa, 12 lutego 2014

Rozdział XX

XX

Wsiadłam w samochód i bez zastanowienia udałam się w rodzinne strony. Trochę bolało mnie to, że mama przed śmiercią chciała zobaczyć Pit’a a nie mnie, tym bardziej, że chorowała od dłuższego czasu, ale nikogo z nas nie chciała dopuścić do siebie. Odkąd zginął ojciec nic i nikt nie był dla niej już chyba ważny.
Siedziałam przy jej łóżku kiedy umierała, ale byłam na takim rozdrożu. Miałam do niej ogromny żal, ona chyba zresztą też. Nigdy nie pogodziła się ze stratą Cynthii, wolała żyć z jej duchem, niż ze mną żywą. To strasznie bolało, ale ona nie rozumiała mojej pracy. Ani na moment nie zatrzymała się w tym swoim oszołomieniu by poznać moją wersję. Nie pozwoliła mi na wyjaśnienia, nie pytała też czy miałam inny wybór.
Tego po południa, kiedy konając odzyskiwała momenty świadomości, początkowo nie chciała mnie widzieć. Targało mną na wszystkie strony, przecież kiedyś, byłyśmy sobie tak bliskie. Dlaczego to jedno zdarzenie miało przekreślić wszystko? Gdy podeszłam spojrzała na mnie przez chwilę z wyrzutem, ale przez kolejne sekundy, miałam wrażenie jakby pochłaniała mój wzrok. Przekazywała mi coś, czego nie rozumiałam. Ale miałam na to czas. Całe życie.
Wtedy zerknęłam na zegarek, było dokładnie piętnaście po piątej, wskazówka zatrzymała się. Odruchowo puknęłam w niego. Nie poruszył się. Spojrzałam na mamę. Jej oczy były takie martwe, takie…spokojne. Czy odnalazła swój spokój?
Było we mnie coś takiego- uczucie, którego nie znałam, coś pomiędzy ulgą a żalem. Nastała nicość, krążyła po wielkim pokoju i odbijała się echem od ludzkich łez. W głowie poczułam ciszę, ale ta cisza spragniona była moich łez. Nie płakałam, nie mogłam. Przejechałam palcami by zamknąć matce powieki, tylko to mogłam zrobić. Zabrała ze sobą wszystko, moje dzieciństwo, moją młodość i moją siostrę. Zostawiła, jedynie pustkę, tak niewyobrażalnie wielką, próbowałam ją zakleić wszystkim – pogrążoną w żałobie rodziną, Pitem, który zawsze mnie wspierał w ciężkich chwilach, nawet moim nieżyjącym synkiem, u którego stałam dwie godziny nad grobem. Ale nie dało się niczym.
Mama odeszła, ale jej problemy zostały. Zostawiła mi firmę w stanie bankructwa, długo zastanawiałam się po co? W końcu doszłam do wniosku, że chciała mnie może ukarać, abym odpokutowała swoje wszystkie ziemskie występki. Tego nie dowiem się już pewnie nigdy. Tylko jednego byłam pewna. Pozostawiła po sobie jakąś tajemnicę. Nie wiedziałam co to było, ale tego jedynego dnia wiem, że usiłowała mi coś powiedzieć.
Po pogrzebie poszliśmy z Pit’em na wzgórze. To był dla nas długi dzień, noc była jeszcze dłuższa. Pit chłonął każde moje słowo, zupełnie tak, jakby potrzebował ich niczym tlenu.
Nic się nie zmieniło, zawsze taki był. Cierpliwy, delikatny, rozsądny. Posiadał te wszystkie cechy, których nie mogłam odnaleźć u siebie. Była między nami idealna równowaga. Rozumiał mnie również tego wieczoru, bo nikt tak dobrze nie znał mojej matki jak on. Traktowała go jak syna, ukochanego syna, który wynagrodzi jej marnotrawną córkę. Zabawne, czasami aż byłam zazdrosna. Miała dla niego tyle zrozumienia, tyle ciepła…
Ale godziłam się ze wszystkim co od losu dostawałam. Nigdy nie narzekałam. Matka uczyła nas, że życie trzeba brać takim jakie jest. I takie właśnie dla mnie było-  czarne lub białe. Nigdy nic po środku.
Po dwóch godzinach spędzonych na wzgórzu, poszliśmy na spacer. Mimo iż dochodziła trzecia nad ranem, ulice nie były puste a miasto nie spało. Ono nigdy nie spało. Tłumy ludzi oblegały tak dobrze znane mi uliczki i kluby. W kawiarniach siedziały zakochane pary napawając się ulotnymi uczuciami. Tu nic się nigdy nie zmieniało, tylko ja się zmieniłam. Świat był dla mnie niczym pole walki a ja byłam żołnierzem na służbie. W którymś momencie po długim milczeniu ( ja i Pit nigdy nie musieliśmy dużo mówić, rozumieliśmy się bez słów) – Pit zatrzymał się. Spojrzałam w górę. Przede mną stał potężny budynek – moje liceum, nasze liceum. Poczułam ukłucie. Puściłam jego rękę i podeszłam do wielkiego drzewa stojącego tuż przy okazałym parkingu. Czułam, że mimo woli łzy nachodzą mi do oczu. Wszystko było takie realne, takie młodzieńcze.
- Pamiętasz? Nasze drzewo.
Uśmiechnął się, ja też.
- Jak mogłabym zapomnieć, wszystko wygląda tak jakbyśmy wczoraj opuszczali szkołę.
- Kiedy patrzę na ciebie to też mam wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu.
Ale chyba my tego tak pragnęliśmy, cofnąć się do tych dni ,kiedy wszystko było jakby mniej skomplikowane. I właśnie wtedy zahuczało mi w głowie:
- Kylie!
Głos Pit’a zdawał się być taki odległy ode mnie i mimo, że  dalej stałam przy wielkim drzewie, to wszystko co działo się koło mnie miało miejsce parę lat wstecz. Naokoło rozlegał gwar naszej paczki i tętniący wysoki bas dyrektora, łajał jak zwykle Jake’a za popisy przed kolegami sztuką walki karate. Connie i Patti stały koło mnie i chichotały z czegoś. Naprzeciwko na parkingu na masce furgonetki stał Pit z kolegami i krzyczał do mnie:
- Kylie! Kiedy wreszcie rzucisz tego mięśniaka i umówisz się ze mną?!
Nagle zerwał się tak wielki wiatr, że wszyscy zaczęli uciekać do szkoły. Tylko ja stałam. Liście unosiły się w powietrzu z gwałtowną siłą.
 - Kylie! Nic ci nie jest? Idziemy.
Lecz nie ruszyłam się z miejsca. Zamknęłam oczy a gdy otworzyłam je ponownie, boisko zaległa cisza. Ciemność wisiała nade mną niczym szubienica. Poczułam nagłe szarpnięcie, znowu spojrzałam i znowu ciemność. Cokolwiek trzymało mnie w swoim uścisku nie chciało mnie puścić ze swych objęć.
 - Kylie!! Obudź się, mów do mnie! Do cholery Kylie!!  Atropina dożylnie i do trzystu!! Wróć do mnie.
I nagle odpłynęłam gdzieś w otchłań. Poczułam się taka lekka, taka rześka, taka…martwa. Moje ciało bezwiednie unosiło się nad chmurami, jacyś ludzie machali rękoma i uśmiechali się przyjaźnie, czy to już? Czy ci ludzie to anioły? I wtedy wszystko się rozmyło, wszystko zasłonił czarny dym, poczułam silny wstrząs, moje ciało podskoczyło na wysokości klatki piersiowej, wróciłam. Otworzyłam ciężko oczy:
 - Mark?
Nie rozumiałam co się wokół mnie dzieje,  wszyscy byli tacy poruszeni, krzątali się nade mną. Gdzieś w tłumie widziałam przerażoną twarz Pit’a, coś było nie tak.
- Stabilna, bierzemy ją do szpitala.
Poczułam, że uniosłam się w powietrzu, to sanitariusze podnieśli mnie na noszach i wsunęli do karetki, z rąk zwisały mi kroplówki, Pit usiadł bez słowa w karetce, Mark cały czas sprawdzał mi rytm serca w monitorze.
- Czy ja nie żyję?
Mark spojrzał na mnie pobłażliwym wzrokiem, wiedział, że jestem wygłupiona.
 - Żyjesz, ale straciłaś dziecko, płód przesunął się do jajowodu, stąd tak rozległy krwotok.
Nigdy mnie nie oszukiwał, w najtrudniejszych chwilach, kiedy już zawodziło wszystko inne, on zawsze był w stosunku do mnie uczciwy, a co gorsza wiedziałam, że kiedyś tą jego lekarską uczciwość będę musiała wykorzystać. To nie było w porządku, nie zasługiwał na to. A ja? Czy przyjaźni przysługuje takie prawo?
 - Twoje serce się zatrzymało, nie wiem dlaczego, jest już dobrze, ale muszę cię zabrać na obserwację.
Serce? O czym on mówił, ja już nie miałam serca, dziecko? Jakie dziecko? Czy coś mnie ominęło? Czy zdążyłam w tej jednej chwili pojednać się z mama? Wiedziałam, co znaczy stracić dziecko, znałam to uczucie aż za dobrze, a jednak znowu przyszło mi się z nim mierzyć i to w takiej chwili, w chwili, kiedy zaczynałam godzić się ze swoim niefortunnym losem.
Ale to nie był koniec mojej walki, ten koniec miał jeszcze nie nadejść, ale to z czym miałam się kiedyś zmierzyć nadciągało, …wielkimi krokami.
Jak długo jeszcze miałam godzić się ze stratą? Czy w ogóle można się pogodzić z czymś takim? Białe ściany sprawiały, że miałam co do tego coraz większe wątpliwości.
Mimo iż nie wiedziałam o ciąży, po jej stracie stałam się taka pusta, bezużyteczna. Czy można oszukać przeznaczenie? Pewnie nie, ale myślę, że warto próbować coś zmienić, te zmiany dają nam siłę a ta z kolei nadaje sens przetrwaniu.
Gdy Thorne wszedł do szpitalnego pokoju z bukietem kwiatów i uklęknął przy łóżku, miał w sobie nadzieję, której mi zabrakło.
- Wiem, że straciłaś nasze dziecko, ale niczego tak bardzo w życiu nie jestem pewien jak tego, że chcę być z tobą do końca moich dni.
Zatrzęsłam się, choć w głębi duszy wiedziałam, że chcę z nim być i serce mówi tak, umysł uparcie krzyczał nie. Czy w podświadomości zakodowane miałam, że małżeństwo to oznaka słabości? Instytucja nie dla mnie? Czego tak bardzo się bałam patrząc w jego skupioną twarz.
- Nie mogę, kocham cię, ale to nie jest dobry czas.
Serce pękało mi z bólu, gdy tak na niego patrzyłam, nie wstawał, chyba nie był w stanie spojrzeć na mnie i zmierzyć się z porażką. Nie chciałam by tak się czuł, ale nie byłam na to gotowa. Nie chciałam żeby cierpiał a wiem ,że małżeństwo ze mną było by dla niego udręką. Nie mógł mnie po prostu mieć, nie mógł po prostu ze mną być. Byłam zarezerwowana dla innego świata, on do niego nie należał, tak mi się przynajmniej wydawało.
Gdybym tylko wiedziała jak bardzo się myliłam, żebym wiedziała jak ważną rolę odegra w moim życiu, moja decyzja byłaby zupełnie inna. Droga ze mną była by drogą przez ciernie, on nie mógł o tym wiedzieć a jednak zgodziłby się na wszystko co w danej chwili byłabym skłonna mu ofiarować.
Czy ja naprawdę nie chciałam aby ktoś mnie pokochał? Czy nie mogłam wykrzesać w sobie odrobiny ludzkich uczuć, by w końcu przestać grać? W myślach przywoływałam sama siebie do porządku, co ze mną jest nie tak? A może tak naprawdę miałam wszczepioną pod skórą jakąś płytkę, która stymulowała moim mózgiem? Czułam, że zaraz oszaleję. Chciałam krzyczeć. Tylko po co? Mojego krzyku i tak nikt by nie usłyszał, mój krzyk – nigdy tak naprawdę nikogo nie obchodził.
W końcu Thorne pogodzony z odmową podniósł się z ziemi, odłożył kwiaty na łóżko, nasz wzrok skrzyżował się, uśmiechnął się do mnie, lecz był to smutny uśmiech, który tak wiele mi mówił.
 - Będę za tobą czekał.
Te słowa zraniły mnie niczym sztylet a jego ostrze przecinało w środku wnętrzności. Czułam, że serce pęka mi na tysiąc kawałeczków, nie potrafiłam zapanować nad goryczą, którą poczułam. Zalała mi całe wnętrze.
Dotknął mi delikatnie ręką policzka, a gdy ujęłam go swoją, szybko i instynktownie zabrał rękę. Wyszedł z pokoju bez słowa. Rozdarta pomiędzy swoim prawdziwym ja a tym, które nieustannie odzywało się w mojej głowie, patrzyłam jak odchodzi. Miałam wrażenie, że na zawsze, że nigdy więcej nie będzie mi dane poczuć jego bliskości. A ja tak bardzo jej potrzebowałam.
Znowu zostałam sama. Spojrzałam w  lustro, które stało na szafce. To był najbardziej okropny widok jaki miałam przed oczami od dawna. Nie mogłam pozbyć się obrzydzenia, które do siebie czułam. Odruchowo uderzyłam w nie strącając na podłogę i  kalecząc rękę. Zaczęła krwawić – mocno. Kawałek szkła utkwił głęboko w nadgarstku. Wstając z łóżka upadłam na podłogę, zrywając kable od urządzenia monitorującego moje serce, rozpłakałam się. Ogarnęła mnie niemoc. Najstraszniejsze uczucie, dotąd mi nieznane. Zawsze wydawało mi się, że kontroluję swoje życie, w tej jednej chwili zrozumiałam jak słaba jestem.
Mark zaalarmowany wyciem monitora wbiegł do pokoju. Widząc mnie na podłodze w lot połapał się, że nie chcę by oglądano mnie w takim stanie. Dwie pielęgniarki dotrzymujące kroku Mark’owi cofnęły się na jego znak, pokornie wycofując się z pokoju i zamykając za sobą drzwi. Pochylił się przy mnie klękając w kałuży krwi, był wściekły, ale nie na mnie, na siebie.
- Nie powinienem był cię zostawiać tu samej.
Pierwszy raz w życiu zauważyłam, że drżą mu ręce. Opatrywał moją ranę z takim skupieniem jakby operował umierającego człowieka. W końcu przemówił.
- Co ty wyprawiasz do cholery, próbujesz się zabić?
Prześwidrował moją głowę swoją troską. Wiedział doskonale, że ulatuje ze mnie sens życia, brakowało mi sił i samodyscypliny, której tak zawsze przestrzegałam. Wszystko przestało się liczyć. W końcu zabandażował mi rękę opaską, pokiwał głową jakby sam do siebie.
- Nigdy nie widziałam cię zdenerwowanego.
- Widziałaś.
Pokręciłam przecząco głową i jakby nagle ciśnienie w mojej głowie zaczęło się wyrównywać.
- Możesz mi coś obiecać?
Czy mogę? Pomyślałam. W jego głosie było coś takiego… nie sposób było mu odmówić. Wreszcie kiwnęłam głową.
- Ja naprawdę wiem, że świat ci się zawalił i nie wiesz jak dalej żyć, ale jeśli nie chcesz żyć dla siebie, to przynajmniej żyj dla mnie, dobrze?
Zamurowało mnie, już dawno nie słyszałam podobnej sekwencji.
Mówi się, że czas leczy rany, w jakimś stopniu na pewno, ale czy do końca.
Czy ja naprawdę mogłam wierzyć w to, że  po tym wszystkim…, po takiej krzywdzie jaką mu wyrządziłam było jeszcze miejsce dla mnie w jego życiu i sercu? I to właśnie w takim momencie, kiedy chwilę wcześniej przekreśliłam szansę na lepsze życie i odrzuciłam zaręczyny ukochanej mi osoby. Przecież wiedziałam jak coś takiego boli. Mark przeżył to parę lat wcześniej tak samo mocno.
Byłam i jestem podła. Brzydzę się tego jakim potworem się stałam. Krzywdzenie ludzi przychodziło mi z taką łatwością, że aż skóra mi cierpła na samą myśl.
Czasami tak trudno oswoić się z prawdą, tak trudno pogodzić się z samym sobą.
Całe nasze życie w zasadzie „stajemy się”. Budujemy nasz wizerunek tak, aby czuć się z nim dobrze, nie żeby było to złe, pod warunkiem jednak, że innym jest z tym równie dobrze.
Mark’owi bez wątpienia nie było. Ani wtedy, ani teraz, choć nie dawał tego po sobie poznać czułam to na kilometr. Ale też jako jedyny zaakceptował mnie taką jaką byłam w rzeczywistości: zimną…, wyrachowaną…, bezduszną…

Nie krytykował mnie. Tak dobrze mi było z tym, że nie musiałam udawać, tak dobrze było mi przy nim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz