XX
Wsiadłam w samochód i
bez zastanowienia udałam się w rodzinne strony. Trochę bolało mnie to, że mama
przed śmiercią chciała zobaczyć Pit’a a nie mnie, tym bardziej, że chorowała od
dłuższego czasu, ale nikogo z nas nie chciała dopuścić do siebie. Odkąd zginął
ojciec nic i nikt nie był dla niej już chyba ważny.
Siedziałam przy jej
łóżku kiedy umierała, ale byłam na takim rozdrożu. Miałam do niej ogromny żal,
ona chyba zresztą też. Nigdy nie pogodziła się ze stratą Cynthii, wolała żyć z
jej duchem, niż ze mną żywą. To strasznie bolało, ale ona nie rozumiała mojej
pracy. Ani na moment nie zatrzymała się w tym swoim oszołomieniu by poznać moją
wersję. Nie pozwoliła mi na wyjaśnienia, nie pytała też czy miałam inny wybór.
Tego po południa,
kiedy konając odzyskiwała momenty świadomości, początkowo nie chciała mnie
widzieć. Targało mną na wszystkie strony, przecież kiedyś, byłyśmy sobie tak
bliskie. Dlaczego to jedno zdarzenie miało przekreślić wszystko? Gdy podeszłam
spojrzała na mnie przez chwilę z wyrzutem, ale przez kolejne sekundy, miałam
wrażenie jakby pochłaniała mój wzrok. Przekazywała mi coś, czego nie
rozumiałam. Ale miałam na to czas. Całe życie.
Wtedy zerknęłam na
zegarek, było dokładnie piętnaście po piątej, wskazówka zatrzymała się.
Odruchowo puknęłam w niego. Nie poruszył się. Spojrzałam na mamę. Jej oczy były
takie martwe, takie…spokojne. Czy odnalazła swój spokój?
Było we mnie coś
takiego- uczucie, którego nie znałam, coś pomiędzy ulgą a żalem. Nastała
nicość, krążyła po wielkim pokoju i odbijała się echem od ludzkich łez. W
głowie poczułam ciszę, ale ta cisza spragniona była moich łez. Nie płakałam,
nie mogłam. Przejechałam palcami by zamknąć matce powieki, tylko to mogłam
zrobić. Zabrała ze sobą wszystko, moje dzieciństwo, moją młodość i moją
siostrę. Zostawiła, jedynie pustkę, tak niewyobrażalnie wielką, próbowałam ją
zakleić wszystkim – pogrążoną w żałobie rodziną, Pitem, który zawsze mnie
wspierał w ciężkich chwilach, nawet moim nieżyjącym synkiem, u którego stałam
dwie godziny nad grobem. Ale nie dało się niczym.
Mama odeszła, ale jej
problemy zostały. Zostawiła mi firmę w stanie bankructwa, długo zastanawiałam
się po co? W końcu doszłam do wniosku, że chciała mnie może ukarać, abym
odpokutowała swoje wszystkie ziemskie występki. Tego nie dowiem się już pewnie
nigdy. Tylko jednego byłam pewna. Pozostawiła po sobie jakąś tajemnicę. Nie
wiedziałam co to było, ale tego jedynego dnia wiem, że usiłowała mi coś powiedzieć.
Po pogrzebie poszliśmy
z Pit’em na wzgórze. To był dla nas długi dzień, noc była jeszcze dłuższa. Pit
chłonął każde moje słowo, zupełnie tak, jakby potrzebował ich niczym tlenu.
Nic się nie zmieniło,
zawsze taki był. Cierpliwy, delikatny, rozsądny. Posiadał te wszystkie cechy,
których nie mogłam odnaleźć u siebie. Była między nami idealna równowaga.
Rozumiał mnie również tego wieczoru, bo nikt tak dobrze nie znał mojej matki
jak on. Traktowała go jak syna, ukochanego syna, który wynagrodzi jej marnotrawną
córkę. Zabawne, czasami aż byłam zazdrosna. Miała dla niego tyle zrozumienia,
tyle ciepła…
Ale godziłam się ze
wszystkim co od losu dostawałam. Nigdy nie narzekałam. Matka uczyła nas, że
życie trzeba brać takim jakie jest. I takie właśnie dla mnie było- czarne lub białe. Nigdy nic po środku.
Po dwóch godzinach
spędzonych na wzgórzu, poszliśmy na spacer. Mimo iż dochodziła trzecia nad
ranem, ulice nie były puste a miasto nie spało. Ono nigdy nie spało. Tłumy
ludzi oblegały tak dobrze znane mi uliczki i kluby. W kawiarniach siedziały
zakochane pary napawając się ulotnymi uczuciami. Tu nic się nigdy nie
zmieniało, tylko ja się zmieniłam. Świat był dla mnie niczym pole walki a ja
byłam żołnierzem na służbie. W którymś momencie po długim milczeniu ( ja i Pit
nigdy nie musieliśmy dużo mówić, rozumieliśmy się bez słów) – Pit zatrzymał
się. Spojrzałam w górę. Przede mną stał potężny budynek – moje liceum, nasze
liceum. Poczułam ukłucie. Puściłam jego rękę i podeszłam do wielkiego drzewa
stojącego tuż przy okazałym parkingu. Czułam, że mimo woli łzy nachodzą mi do
oczu. Wszystko było takie realne, takie młodzieńcze.
- Pamiętasz? Nasze
drzewo.
Uśmiechnął się, ja
też.
- Jak mogłabym
zapomnieć, wszystko wygląda tak jakbyśmy wczoraj opuszczali szkołę.
- Kiedy patrzę na
ciebie to też mam wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu.
Ale chyba my tego tak
pragnęliśmy, cofnąć się do tych dni ,kiedy wszystko było jakby mniej
skomplikowane. I właśnie wtedy zahuczało mi w głowie:
- Kylie!
Głos Pit’a zdawał się
być taki odległy ode mnie i mimo, że dalej
stałam przy wielkim drzewie, to wszystko co działo się koło mnie miało miejsce
parę lat wstecz. Naokoło rozlegał gwar naszej paczki i tętniący wysoki bas
dyrektora, łajał jak zwykle Jake’a za popisy przed kolegami sztuką walki
karate. Connie i Patti stały koło mnie i chichotały z czegoś. Naprzeciwko na
parkingu na masce furgonetki stał Pit z kolegami i krzyczał do mnie:
- Kylie! Kiedy
wreszcie rzucisz tego mięśniaka i umówisz się ze mną?!
Nagle zerwał się tak
wielki wiatr, że wszyscy zaczęli uciekać do szkoły. Tylko ja stałam. Liście
unosiły się w powietrzu z gwałtowną siłą.
- Kylie! Nic ci nie jest? Idziemy.
Lecz nie ruszyłam się
z miejsca. Zamknęłam oczy a gdy otworzyłam je ponownie, boisko zaległa cisza.
Ciemność wisiała nade mną niczym szubienica. Poczułam nagłe szarpnięcie, znowu
spojrzałam i znowu ciemność. Cokolwiek trzymało mnie w swoim uścisku nie
chciało mnie puścić ze swych objęć.
- Kylie!! Obudź się, mów do mnie! Do cholery
Kylie!! Atropina dożylnie i do trzystu!!
Wróć do mnie.
I nagle odpłynęłam
gdzieś w otchłań. Poczułam się taka lekka, taka rześka, taka…martwa. Moje ciało
bezwiednie unosiło się nad chmurami, jacyś ludzie machali rękoma i uśmiechali
się przyjaźnie, czy to już? Czy ci ludzie to anioły? I wtedy wszystko się
rozmyło, wszystko zasłonił czarny dym, poczułam silny wstrząs, moje ciało
podskoczyło na wysokości klatki piersiowej, wróciłam. Otworzyłam ciężko oczy:
- Mark?
Nie rozumiałam co się
wokół mnie dzieje, wszyscy byli tacy
poruszeni, krzątali się nade mną. Gdzieś w tłumie widziałam przerażoną twarz
Pit’a, coś było nie tak.
- Stabilna, bierzemy
ją do szpitala.
Poczułam, że uniosłam
się w powietrzu, to sanitariusze podnieśli mnie na noszach i wsunęli do
karetki, z rąk zwisały mi kroplówki, Pit usiadł bez słowa w karetce, Mark cały
czas sprawdzał mi rytm serca w monitorze.
- Czy ja nie żyję?
Mark spojrzał na mnie
pobłażliwym wzrokiem, wiedział, że jestem wygłupiona.
- Żyjesz, ale straciłaś dziecko, płód
przesunął się do jajowodu, stąd tak rozległy krwotok.
Nigdy mnie nie
oszukiwał, w najtrudniejszych chwilach, kiedy już zawodziło wszystko inne, on
zawsze był w stosunku do mnie uczciwy, a co gorsza wiedziałam, że kiedyś tą
jego lekarską uczciwość będę musiała wykorzystać. To nie było w porządku, nie zasługiwał
na to. A ja? Czy przyjaźni przysługuje takie prawo?
- Twoje serce się zatrzymało, nie wiem
dlaczego, jest już dobrze, ale muszę cię zabrać na obserwację.
Serce? O czym on
mówił, ja już nie miałam serca, dziecko? Jakie dziecko? Czy coś mnie ominęło?
Czy zdążyłam w tej jednej chwili pojednać się z mama? Wiedziałam, co znaczy
stracić dziecko, znałam to uczucie aż za dobrze, a jednak znowu przyszło mi się
z nim mierzyć i to w takiej chwili, w chwili, kiedy zaczynałam godzić się ze
swoim niefortunnym losem.
Ale to nie był koniec
mojej walki, ten koniec miał jeszcze nie nadejść, ale to z czym miałam się
kiedyś zmierzyć nadciągało, …wielkimi krokami.
Jak długo jeszcze
miałam godzić się ze stratą? Czy w ogóle można się pogodzić z czymś takim?
Białe ściany sprawiały, że miałam co do tego coraz większe wątpliwości.
Mimo iż nie wiedziałam
o ciąży, po jej stracie stałam się taka pusta, bezużyteczna. Czy można oszukać
przeznaczenie? Pewnie nie, ale myślę, że warto próbować coś zmienić, te zmiany
dają nam siłę a ta z kolei nadaje sens przetrwaniu.
Gdy Thorne wszedł do
szpitalnego pokoju z bukietem kwiatów i uklęknął przy łóżku, miał w sobie
nadzieję, której mi zabrakło.
- Wiem, że straciłaś
nasze dziecko, ale niczego tak bardzo w życiu nie jestem pewien jak tego, że
chcę być z tobą do końca moich dni.
Zatrzęsłam się, choć w
głębi duszy wiedziałam, że chcę z nim być i serce mówi tak, umysł uparcie
krzyczał nie. Czy w podświadomości zakodowane miałam, że małżeństwo to oznaka
słabości? Instytucja nie dla mnie? Czego tak bardzo się bałam patrząc w jego
skupioną twarz.
- Nie mogę, kocham
cię, ale to nie jest dobry czas.
Serce pękało mi z
bólu, gdy tak na niego patrzyłam, nie wstawał, chyba nie był w stanie spojrzeć
na mnie i zmierzyć się z porażką. Nie chciałam by tak się czuł, ale nie byłam
na to gotowa. Nie chciałam żeby cierpiał a wiem ,że małżeństwo ze mną było by
dla niego udręką. Nie mógł mnie po prostu mieć, nie mógł po prostu ze mną być.
Byłam zarezerwowana dla innego świata, on do niego nie należał, tak mi się przynajmniej
wydawało.
Gdybym tylko wiedziała
jak bardzo się myliłam, żebym wiedziała jak ważną rolę odegra w moim życiu,
moja decyzja byłaby zupełnie inna. Droga ze mną była by drogą przez ciernie, on
nie mógł o tym wiedzieć a jednak zgodziłby się na wszystko co w danej chwili
byłabym skłonna mu ofiarować.
Czy ja naprawdę nie
chciałam aby ktoś mnie pokochał? Czy nie mogłam wykrzesać w sobie odrobiny
ludzkich uczuć, by w końcu przestać grać? W myślach przywoływałam sama siebie
do porządku, co ze mną jest nie tak? A może tak naprawdę miałam wszczepioną pod
skórą jakąś płytkę, która stymulowała moim mózgiem? Czułam, że zaraz oszaleję.
Chciałam krzyczeć. Tylko po co? Mojego krzyku i tak nikt by nie usłyszał, mój
krzyk – nigdy tak naprawdę nikogo nie obchodził.
W końcu Thorne
pogodzony z odmową podniósł się z ziemi, odłożył kwiaty na łóżko, nasz wzrok
skrzyżował się, uśmiechnął się do mnie, lecz był to smutny uśmiech, który tak
wiele mi mówił.
- Będę za tobą czekał.
Te słowa zraniły mnie
niczym sztylet a jego ostrze przecinało w środku wnętrzności. Czułam, że serce
pęka mi na tysiąc kawałeczków, nie potrafiłam zapanować nad goryczą, którą
poczułam. Zalała mi całe wnętrze.
Dotknął mi delikatnie
ręką policzka, a gdy ujęłam go swoją, szybko i instynktownie zabrał rękę.
Wyszedł z pokoju bez słowa. Rozdarta pomiędzy swoim prawdziwym ja a tym, które
nieustannie odzywało się w mojej głowie, patrzyłam jak odchodzi. Miałam
wrażenie, że na zawsze, że nigdy więcej nie będzie mi dane poczuć jego
bliskości. A ja tak bardzo jej potrzebowałam.
Znowu zostałam sama.
Spojrzałam w lustro, które stało na
szafce. To był najbardziej okropny widok jaki miałam przed oczami od dawna. Nie
mogłam pozbyć się obrzydzenia, które do siebie czułam. Odruchowo uderzyłam w nie
strącając na podłogę i kalecząc rękę.
Zaczęła krwawić – mocno. Kawałek szkła utkwił głęboko w nadgarstku. Wstając z
łóżka upadłam na podłogę, zrywając kable od urządzenia monitorującego moje
serce, rozpłakałam się. Ogarnęła mnie niemoc. Najstraszniejsze uczucie, dotąd
mi nieznane. Zawsze wydawało mi się, że kontroluję swoje życie, w tej jednej
chwili zrozumiałam jak słaba jestem.
Mark zaalarmowany
wyciem monitora wbiegł do pokoju. Widząc mnie na podłodze w lot połapał się, że
nie chcę by oglądano mnie w takim stanie. Dwie pielęgniarki dotrzymujące kroku
Mark’owi cofnęły się na jego znak, pokornie wycofując się z pokoju i zamykając
za sobą drzwi. Pochylił się przy mnie klękając w kałuży krwi, był wściekły, ale
nie na mnie, na siebie.
- Nie powinienem był
cię zostawiać tu samej.
Pierwszy raz w życiu
zauważyłam, że drżą mu ręce. Opatrywał moją ranę z takim skupieniem jakby
operował umierającego człowieka. W końcu przemówił.
- Co ty wyprawiasz do
cholery, próbujesz się zabić?
Prześwidrował moją
głowę swoją troską. Wiedział doskonale, że ulatuje ze mnie sens życia,
brakowało mi sił i samodyscypliny, której tak zawsze przestrzegałam. Wszystko
przestało się liczyć. W końcu zabandażował mi rękę opaską, pokiwał głową jakby
sam do siebie.
- Nigdy nie widziałam
cię zdenerwowanego.
- Widziałaś.
Pokręciłam przecząco
głową i jakby nagle ciśnienie w mojej głowie zaczęło się wyrównywać.
- Możesz mi coś
obiecać?
Czy mogę? Pomyślałam.
W jego głosie było coś takiego… nie sposób było mu odmówić. Wreszcie kiwnęłam
głową.
- Ja naprawdę wiem, że
świat ci się zawalił i nie wiesz jak dalej żyć, ale jeśli nie chcesz żyć dla
siebie, to przynajmniej żyj dla mnie, dobrze?
Zamurowało mnie, już
dawno nie słyszałam podobnej sekwencji.
Mówi się, że czas
leczy rany, w jakimś stopniu na pewno, ale czy do końca.
Czy ja naprawdę mogłam
wierzyć w to, że po tym wszystkim…, po
takiej krzywdzie jaką mu wyrządziłam było jeszcze miejsce dla mnie w jego życiu
i sercu? I to właśnie w takim momencie, kiedy chwilę wcześniej przekreśliłam szansę
na lepsze życie i odrzuciłam zaręczyny ukochanej mi osoby. Przecież wiedziałam
jak coś takiego boli. Mark przeżył to parę lat wcześniej tak samo mocno.
Byłam i jestem podła.
Brzydzę się tego jakim potworem się stałam. Krzywdzenie ludzi przychodziło mi z
taką łatwością, że aż skóra mi cierpła na samą myśl.
Czasami tak trudno
oswoić się z prawdą, tak trudno pogodzić się z samym sobą.
Całe nasze życie w
zasadzie „stajemy się”. Budujemy nasz wizerunek tak, aby czuć się z nim dobrze,
nie żeby było to złe, pod warunkiem jednak, że innym jest z tym równie dobrze.
Mark’owi bez wątpienia
nie było. Ani wtedy, ani teraz, choć nie dawał tego po sobie poznać czułam to
na kilometr. Ale też jako jedyny zaakceptował mnie taką jaką byłam w
rzeczywistości: zimną…, wyrachowaną…, bezduszną…
Nie krytykował mnie.
Tak dobrze mi było z tym, że nie musiałam udawać, tak dobrze było mi przy nim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz