XVIII
Stałam akurat nad
Colin’em ze słuchawką w uchu i przeglądaliśmy dane.
- Podejrzewamy faceta
o nazwisku Cassidy, ekspert od ładunków wybuchowych, były komandos aktualnie
przebywający na emeryturze.
- To dlaczego miałby
to robić?
Zapytałam a Joe siedział
strasznie zniesmaczony tą rozmową.
Trzy lata temu zginął
jego syn, był nieco na bakier z prawem i w trakcie aresztowania zaczął uciekać,
po drodze zabił sześć niewinnych osób. Został zastrzelony a Cassidy wniósł do
sądu sprawę o brutalność policji. Wniosek został odrzucony.
- Więc postanowił sam
wymierzyć sprawiedliwość?
- Na to wygląda.
Na to wtrącił się Joe.
- A nie mówiłem? To
czubek, trzeba go złapać i zastrzelić.
- Trzeba negocjować
aby uniknąć niepotrzebnych ofiar.
- Negocjować?
Kiwnęłam głową.
- Dobra, to zadzwońcie
do mnie jak będzie trzeba strzelać, bo negocjacji na dzisiaj mam dosyć.
Wstał, wziął kurtkę i
wyszedł z oddziału, spojrzałam na niego a Colin na mnie:
- Co z nim?
- Ma problemy rodzinne,
dobra, wiemy gdzie Cassidy może się ukrywać?
- Podejrzewamy, że
jest w domku na plaży, gdzie co drugi tydzień spotykał się z synem.
Na to podszedł Henry,
nasz ekspert od bomb, spojrzałam na niego:
- Wezmę kilku ludzi i
sprawdzę to.
- Informujcie nas na
bieżąco.
Henry kiwnął ręką na
Pit’a, Ray’a i kilku innych chłopaków z oddziału i poszli.
Nie minęło dwadzieścia
minut gdy Colin krzyknął:
- Kylie wycofaj ich!
- O czym ty mówisz?
- Mam obraz w
podczerwieni, ten domek to tykająca bomba, tymczasem on przejął budynek z
czterdziestoma zakładnikami!
- Henry zgłoś się.
- Co jest grane?
Właśnie dojechaliśmy na miejsce.
- Nie!! Natychmiast
się wycofać, to zasadzka, wszystko jest zaminowane! Cassidy przejął budynek na
Road Edeny, natychmiast macie się tam kierować i czekajcie aż dojedzie reszta.
- Dobra, zrozumiałem.
Spojrzałam na Colin’a:
- Wiesz gdzie jest
Thorne?
- Na zebraniu, nie
prędko wróci.
- Jadę tam.
Wsiadłam do samochodu
i podjechałam prosto pod budynek. Dojechałam niemalże równocześnie z Henry’m i
resztą ludzi. Henry od razu podszedł do mnie. Przyczepiłam sobie odznakę i
poprawiłam słuchawkę w uchu.
- Colin słyszysz mnie?
- Głośno i wyraźnie.
- Jestem na miejscu.
- Przyjąłem.
Henry spojrzał na
mnie.
- Co się dzieje u
licha, przecież to kancelaria adwokacka.
- Słuszne
spostrzeżenie, dokładnie ta sama, która nie chciała wziąć sprawy jego syna.
Ściągnęliśmy tu jego byłą żonę, ona uważa, że bandyckie osiągnięcia syna były
wynikiem wychowywania przez ojca, od najmłodszych lat pozwalał mu się bawić
bronią.
- Był dobrym tatusiem?
- Na to wygląda.
- Chcesz z nim negocjować?
- Warto spróbować,
chociaż myślę, że z nim to już nic nie wynegocjujemy. Nie ma nic dla czego
warto by mu było żyć.
- Kto wchodzi?
- Ty i ja.
- Tylko?
- Weszłabym sama, ale
potrzebuję cię do rozbrojenie ładunków, to saper, nie mogę ryzykować żeby
wpuścić tam większą ilość ludzi, bo nie wiadomo co mu strzeli do głowy.
- Jasne.
- Jeśli chcesz
zrezygnować zrozumiem.
- Nie, chcę dostać
tego faceta, nawet gdyby była to ostatnia rzecz jaką w życiu zrobię.
Skinęłam głową i
skierowaliśmy się do budynku.
- Colin, wchodzimy.
- Zrozumiałem,
przyczep lokalizator.
- Doczepiłam do
budynku urządzenie, które umożliwiło Colin’owi zeskanowanie obrazu w
podczerwieni.
- Skanuję obraz.
- Weszliśmy przez
piwnicę ,musimy się dostać na drugie piętro.
-Zaczekaj.
Colin coś wstukał w
klawiaturę i budynek obrócił się na ekranie.
- Idźcie do paneli
wentylacyjnych, ale tylko do pierwszego piętra, od schodów do drugiego,
wszystko jest zaminowane.
- Kiedy wejdziemy na
drugie piętro musisz nas odciąć, każdy dodatkowy impuls może wywołać eksplozję.
- Dobra, daj znać
kiedy.
W tym czasie przyszedł
Thorne i spojrzał na Colin’a:
- Kylie?
Zapytał.
- W akcji.
- Status?
- Sto procent, doszli
prawie do drugiego piętra.
Dostaliśmy się do
drugiego piętra, Henry’emu udało się rozbroić ładunek znajdujący się przy
schodach, w tym czasie Thorne stanął przy monitorze, podobnie jak reszta z jego
ludzi, my za to usłyszeliśmy błaganie o litość co po niektórych zakładników.
Przed budynkiem aż
roiło się od policji, stanęliśmy przy drzwiach drugiego piętra.
- Colin…
- Tak?
- Odetnij nas.
- Macie dziesięć
minut.
- Zrozumiałam.
Zrobiła się głucha
cisza w słuchawce a Henry pochylił się nad kolejnym ładunkiem:
- W razie gdyby coś mi
się stało, chcę żebyś wiedziała, że jesteś najlepszym dowódcą jakiego miałem.
Spojrzałam na niego
poważnie.
- Załatwmy to.
Po rozbrojeniu ładunku
weszliśmy, schowałam się za murek, ale Cassidy zauważył Henry’ego, w tym samym
też momencie uruchomiła się łączność z Colin’em:
- Wyłaź!! Bo
wszystkich rozwalę!!
Wykrzykiwał Cassidy,
Henry wyszedł i rzucił broń, nie chciał żeby Cassidy się zorientował, że jestem
tam jeszcze ja.
- Musisz być dobry
skoro udało ci się dotrzeć aż tutaj, z drugiej jednak strony podziwiam twoją
głupotę, ale może to i dobrze, mając jednego z was, nie będą mnie lekceważyć.
Colin wszystko
słyszał, Thorne również gdyż miał też słuchawkę na uchu, wtedy weszłam i
wycelowałam w niego akurat w momencie kiedy chciał podejść do detonatora.
- Kylie Hopper,
proszę, proszę! Czyż źle usłyszałem, że jesteś na emeryturze? Tak kiepsko
płacili, że postanowiłaś wrócić?
- Odłóż broń, nie
żartuję, możesz sobie wystrzelać zakładników albo wysadzić budynek w powietrze,
nie mam nic do stracenia, śmiało, zrób to, ale wtedy nic nie osiągniesz i nie
wrócisz życia synowi, próbujesz tym atakiem zagłuszyć własne sumienie bo nie
sprawdziłeś się jako ojciec?
Cassidy zaczął się
robić nerwowy.
- Nic nie wiesz!! To
oni! Ale teraz mi za to zapłacicie!
Odwrócił się dosłownie
w sekundzie i wystrzelił w Henry’ego, nawet się tego nie spodziewałam, bez opamiętania
zaczęłam strzelać w Cassidy’ego a gdy ten upadł, podbiegłam szybko do Henry’ego
- Henry…
- Detonator.
- Co?
- Pomóż mi wstać do
detonatora inaczej wszyscy wylecimy w powietrze.
Pomogłam mu wstać,
ludzie byli przerażeni, Henry chwycił detonator i rozbroił go jednym ruchem
ręki, po czym upadł na ziemię.
Chwyciłam go i
zaczęłam uciskać tętnicę szyjną, z której wyciekała krew.
- Colin!! Karetka,
Henry dostał!!
Moje dłonie były całe
czerwone, wzrok Henry’ego zaczął uciekać aż w końcu całkowicie zamknął oczy.
Poleciały mi łzy. Po chwili znalazł się koło nas lekarz i dwóch pielęgniarzy.
Dałam im pracować i
wyszłam z budynku, kiedy wyszłam z budynku usiadłam na brzegu karetki, wszyscy
zgromadzili się naokoło mnie, ale ja milczałam. Odpaliłam papierosa i siedziałam
nieruchomo. Po kilku minutach podszedł do mnie lekarz, ten sam, który u góry
zajął się Henry’m, spojrzałam na niego:
- Pani Hopper, muszę
panią zbadać.
Spojrzałam na niego
mętnym wzrokiem.
- To nie moja krew, co
z Henry’m?
Lekarz spuścił głowę.
- Nie żyje prawda?
- Stracił bardzo dużo
krwi, nie udało nam się…
Nie zdążył dokończyć,
bo mu przerwałam te jego wywody, których nie miałam ochoty słuchać.
- Niech pan już sobie
idzie doktorze.
Po drugiej stronie- na
oddziale zapanowała cisza, Colin spojrzał na Thorne’a, ten miał niewyraźną
minę, jakby czuł co musiało dziać się ze mną. Wyjęłam słuchawkę z ucha i
spojrzałam na wszystkich:
- Praca z wami, była
dla mnie przyjemnością.
Henry zawsze uważał,
że człowiek ma taką naturę, że zawsze bardziej żałuje tych rzeczy, których nie
zrobił. Wtedy nie próbowałam doszukać się w tym głębszego sensu, ale teraz
kiedy spojrzałam jak koronerzy wynoszą martwe ciało Henry’ego a z nieba nagle
zaczął padać deszcz, równie rzadki w Kalifornii co palące słońce na Alasce –
zrozumiałam wszystko.
Ruszyłam do domu
piechotą i chyba po drodze zaczęłam toczyć wewnętrzną walkę ze samą sobą. Czy
tak miał wyglądać mój powrót? Próbowałam doszukać się czegoś, czegokolwiek, bym
tylko mogła to uchwycić. Szłam, nie myśląc o niczym, jakby ktoś skradł
wszystkie moje myśli. Tak idąc doszłam w końcu do domu. Weszłam pod prysznic i
odkręciłam wodę. Ta ściekająca ze mnie, miała różowe zabarwienie. Spojrzałam –
to była krew Henry’ego, było jej na mnie pełno. Próbując na siłę zatykać rękoma
jego tętnicę szyjną, rozpryskiwała się po moim ciele niemalże wszędzie. I wtedy
dopiero emocje puściły – zalałam się łzami kuląc pod prysznicem. Po co trwać w
takim stanie? Jak kruche jest ludzkie życie? Czego byśmy w nim nie zrobili,
żebyśmy nie wiem jak bardzo się starali, to i tak kiedyś umrzemy. Wcześniej czy
później, a może nawet wcześniej? Po co komu tyle cierpienia? Może po prostu
musimy cierpieć? Musimy, bo człowiek jest pełnowartościowy dopiero wówczas,
kiedy dozna wszystkich ludzkich uczuć. Musimy godzić się ze złym losem i
stawiać mu czoła nawet wówczas kiedy zabraknie nam sił. Lecz gdzie jest ta
granica? Granica ludzkiej wytrzymałości. Błądząc po omacku nieustannie szukałam
odpowiedzi. Każdy człowiek przeżywa wszystko inaczej, każdy człowiek jest
indywidualistą. Każdy z nas jest odrębną istotą.
W moim przypadku po
stracie był ból, po bólu żal, ale w końcu – tak długo wyczekiwana siła i sens
mojego istnienia. Zrozumiałam, że
przecież mam jeszcze tyle do zrobienia.
Gdy w końcu wyszłam
spod prysznica, zobaczyłam stojącego w sypialni Thorne’a. Bez zbędnych słów
wyciągnął ręce w moją stronę a ja zatopiłam się w jego objęciach, mogłam
jedynie wierzyć i chciałam wierzyć, że to mi pomoże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz