środa, 12 lutego 2014

Rozdział XVII

XVII

Gdy dojechałam do domu nagle zaczęłam się zastanawiać nad słowami Thorne’a, co takiego się wydarzyło w czasie mojej nieobecności, lub co usłyszał, że pałał taką niechęcią do Joe’go?
Być może Joe nie był ideałem, bo ideały mają to do siebie że nie są prawdziwe, ale ja wiedziałam, że gdzieś w nim drzemie zupełnie inny człowiek, ten, który ukrywa się przed otoczeniem w obawie by nie zostać zranionym.
Rzeczywiście małżeństwo w naszym związku stanowiło jedynie kruchy fundament, tak kruchy, że strach było na nim cokolwiek postawić, lecz wiem doskonale, że ze mną też różnie bywało a jednak, odkąd sięgnę pamięcią w najtrudniejszych chwilach mojego życia zawsze był przy mnie. Nie zawsze głaskał po głowie i potakiwał, ale zastosowane nie raz terapie wstrząsowe szybko i skutecznie stawiały mnie do pionu.
Gdy po raz pierwszy poroniłam tak upragnione dziecko, wziął cały ciężar na siebie. Ale ja nie byłam w stanie go udźwignąć. Ogarniająca mnie panika i nachodzące mnie wyrzuty sumienia kiedy patrzyłam na to jak bardzo ze sobą walczy…
Tego widoku nie byłam w stanie znieść. Osiągnęłam apogeum. Wiedziałam, że nie jestem w stanie więcej wytrzymać. Nie bacząc na konsekwencje i zadany Joe’mu ból chwyciłam wojskowy nóż. Jeden ruch, jedno cięcie, potem następne i kolejne. Zrobiło mi się ciepło, odpłynęłam, tak bardzo tego potrzebowałam. Unicestwienia moich lęków i cierpień.
Zadawane rany przynosiły ulgę, każda kolejna pozwalała zapomnieć. Zapomnieć, że kiedykolwiek było coś więcej niż tylko ta wylana krew, coś więcej niż ja i Joe, coś więcej niż cząstka nas.
Kobieta, która nie doświadczyła straty dziecka, nigdy nie zrozumie jakie to uczucie. Ten bolesny ślad na psychice może zostać do końca, można już nigdy nie funkcjonować normalnie. Rozdarte serce nie goi się byle plastrem, nie zszyje go byle igła, potrzebny jest długi proces, ten proces to odnawianie. Nikt i nic nie zagwarantuje nam stuprocentowego uzdrowienia, ale jeśli zatli się choć mały płomyk nadziei, to znaczy, że warto go rozniecić mocniej.
U mnie niestety go nie było, czułam, że nic ze mnie nie zostaje, a jednak Joe nie dał mi odejść. Jego interwencja i bezbłędnie udzielona pierwsza pomoc, wydarły mnie z objęć śmierci. Tak bardzo tego nie chciałam, nie chciałam powrotu, tam gdzie się znalazłam było mi tak dobrze, tak spokojnie, tak cicho, ale coś najwyraźniej nie dawało mi odejść. Ilekroć odchodziłam, coś znowu brutalnie ściągało mnie w tą przepaść zwaną życiem. A ja? Chciałam tylko na moment porzucić ogarniające mnie uczucia, uczucia które dusiły mnie tak mocno iż traciłam dech, musiałam przestać czuć, na chwilę, na dłuższą chwilę, na zawsze…
Czy po czymś takim można kogoś zapomnieć? Wyrzucić ze swojego życia jakby go nigdy w nim nie było? Może powinnam, może byłoby mi lżej a jednak nie potrafiłam i nie chciałam, gdzieś w środku mnie naiwnie wierzyłam, że ludzie potrafią się zmienić, tylko potrzebują czasu. Ja tego czasu już nie miałam, bo wiedziałam, że lada dzień coś gwałtownie się zmieni, coś lub ktoś kto będzie miał na mnie taki wpływ, że będę musiała zacząć wszystko od nowa puszczając jednak w zapomnienie przeszłość. Czy byłam gotowa na te zmiany? Czy cena jaką przyjdzie mi zapłacić za całe dotychczasowe życie, będzie możliwą do zapłacenia? Ile będę musiała poświęcić i stracić?
Zaczęłam nagle poważnie zastanawiać się nad propozycją Thorne’a, bo czułam, że wariuję. Brak zajęcia wywoływał we mnie taki stan, że nie potrafiłam się uporać ze samą sobą.
Z rozmyślań wyrwał mnie dzwonek komórki, na wyświetlaczu mrugał napis Will. Początkowo nie chciałam odbierać. Ostatnimi czasy powiedzieliśmy sobie masę nieprzyjemnych słów, ale jakimś dziwnym odruchem przesunęłam palec po klawiaturze z czerwonej na zieloną słuchawkę:
- Halo.
- Kylie, wiem, że mnie nienawidzisz, ale proszę cię przyjedź do szpitala.
- Do szpitala? Po co?
- Sue dostała skurczy, nie wiem co mam robić, Mark mówi, że to za wcześnie na poród, ale…
- Zaraz będę.
Wyłączyłam komórkę i choć targało mną na wszystkie strony świata, pojechałam do szpitala. Kiedy weszłam na oddział, od razu udałam się do gabinetu Mark’a, uśmiechnął się:
- Kogo moje piękne oczy widzą?
- Źle z nią?
- Źle? Musiałabyś słyszeć jak beształa wszystkie pielęgniarki, tak sobie czasami myślę, czy wy oby na pewno jesteście siostrami? Może powinnaś sprawdzić metryki co?
- Niestety sprawdziłam i nie chce być inaczej.
Mark pokiwał z uśmiechem głową.
- Jak zejdzie kroplówka można ją zabrać do domu, dostanie leki na podtrzymanie na sześć tygodni, potem ma je odstawić i nawet jeśli wtedy dostanie skurczy, to poród nie będzie już ryzykowny. Musi się oszczędzać, ale nie do przesady. Płód rozwija się prawidłowo.
- Co wywołało skurcze? Bo chyba mi czegoś nie mówisz.
Mark westchnął:
- Była ostro podpita, ale nie wiem czy tak dużo wypiła czy po prostu tak na nią zadziałał alkohol, próbowałem się dowiedzieć, ale nie wiele brakowało gdybym się nie odsunął a nie źle by mi przywaliła.
Pokiwałam głową bo myślałam, że się ze wstydu spalę, na szczęście Mark znał ją od dziecka i wiedział do czego potrafi być zdolna.
- Poza tym, bardziej niż o ciążę martwiłbym się o jej psychikę, ona po prostu dostaje odchyłów.
- Odchyły to miała zawsze, trudno, będzie musiał Will się nią zająć, jak szli do łóżka to nie potrzebowali mojej pomocy, więc i teraz sobie poradzą. Dzięki Mark.
Wyszłam z gabinetu i podeszłam do Will’a, który siedział na ławce przed pokojem Sue ze spuszczoną głową, usiadłam obok:
- Część Romeo i jak się trzymasz?
- Tak jak wyglądam.
Rzeczywiście, wyglądał fatalnie.
- Widzę, że Sue dała ci popalić.
- A ty cieszysz się, że utarłaś mi nosa?
- Gdybym się z tego powodu cieszyła, nie przyjechałabym, jedyne co mogę zrobić, to ci współczuć.
- Wiedziałaś, że to się tak skończy prawda?
- Podejrzewałam, Sue zawsze całą uwagę lubiła skupiać wokół własnej osoby i nie potrafię ci powiedzieć czy opieka nad dzieckiem jej nie przerośnie, sama jest jeszcze dzieckiem.
- Pocieszyłaś mnie.
- Chciałeś prawdy.
Will kiwnął głową, ale jego oczy były takie smutne i nieobecne, w niczym nie przypominał Will’a, którego znałam, pełnego życia i humoru.
- Weź parę dni wolnego.
- Thorne się nie zgodzi.
- Zgodzi się, porozmawiam z nim a ty się nią zajmij.
- Nie chcesz do niej wejść?
- Myślę, że jestem ostatnią osobą, którą chciałaby teraz oglądać.
Uśmiechnęłam się i poszłam.
Gdy wyszłam ze szpitala pojechałam prosto na oddział w nadziei ,że zastanę tam jeszcze Thorne’a. Weszłam na oddział i zobaczyłam go, jak zwykle skupiającego się nad aktami. U niego wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik i dlatego chyba męczyło mnie to, że ukrywam przed nim prawdę, na temat tego kim jestem naprawdę. Miałam poczucie winy, że go wykorzystuję, a nie zasługiwał na to.
Kiedy zapukałam w drzwi gabinetu, nawet nie oderwał się od laptopa, tylko krzyknął :
- Proszę!
Weszłam i stanęłam za nim, kładąc swoje ręce na jego ramiona zacisnęłam je masując mu kark. Dopiero wtedy mnie zauważył:
- Nadgorliwość gorsza od faszyzmu, powinieneś odpocząć.
Powiedziałam a on uśmiechnął się szeroko.
- No wiesz, tak to mogę pracować.
Chwycił mnie za rękę, oparłam się o jego biurko zasłaniając komputer i uśmiechnęłam się zalotnie:
- Mam do ciebie sprawę.
- Wiedziałem.
- Sue jest w szpitalu, Will potrzebuje trochę wolnego żeby się nią zająć.
- Kylie naprawdę, uwielbiam cię, ale nie mogę, mam luki i to olbrzymie a bandyci nie śpią.
- A jeśli dam ci coś w zamian?
- Powiedz co a może się zastanowię.
To nie była dla mnie łatwa decyzja, ale kiedy zobaczyłam, że Thorne ma przysłowiowy nóż na gardle i miota się na wszystkie strony by mi nie odmówić, powiedziałam:
- Siebie.
- Możesz powtórzyć? Bo chyba nie dosłyszałem.
- Zastąpię go, ale tylko do czasu jak Sue wydobrzeje i będzie mógł wrócić.
- Chyba grono osób nie doceniające twojej przyjaźni powiększa się. Wiesz, że litość to bardzo zgubna cecha?
- Wiem, walczę z nią od zawsze.
- Ale swoją drogą, taki obrót sprawy bardzo mi się podoba.
Stanął naprzeciwko mnie i objął mnie w pół.
- Co ty powiesz, mi podoba się trochę mniej.
- Dlaczego?
- Bo do tej pory ja dowodziłam, a nie ktoś inny.
- Pozwolę ci dowodzić gdzie indziej.
Roześmiałam się.
- Akurat tam podoba mi się twoja rola, ale możemy to ponegocjować.
- Tak?
- Ychy, ale najpierw…, coś bym zjadła.
Zamknął ręką laptopa i uśmiechnął się.
- To chodź, stawiam kolację negocjatorze.

Uśmiechnęłam się i tak razem opuściliśmy oddział, mijając po drodze Kim, której nasz widok, bardzo się spodobał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz