XVII
Gdy dojechałam do domu
nagle zaczęłam się zastanawiać nad słowami Thorne’a, co takiego się wydarzyło w
czasie mojej nieobecności, lub co usłyszał, że pałał taką niechęcią do Joe’go?
Być może Joe nie był
ideałem, bo ideały mają to do siebie że nie są prawdziwe, ale ja wiedziałam, że
gdzieś w nim drzemie zupełnie inny człowiek, ten, który ukrywa się przed
otoczeniem w obawie by nie zostać zranionym.
Rzeczywiście
małżeństwo w naszym związku stanowiło jedynie kruchy fundament, tak kruchy, że
strach było na nim cokolwiek postawić, lecz wiem doskonale, że ze mną też
różnie bywało a jednak, odkąd sięgnę pamięcią w najtrudniejszych chwilach
mojego życia zawsze był przy mnie. Nie zawsze głaskał po głowie i potakiwał,
ale zastosowane nie raz terapie wstrząsowe szybko i skutecznie stawiały mnie do
pionu.
Gdy po raz pierwszy
poroniłam tak upragnione dziecko, wziął cały ciężar na siebie. Ale ja nie byłam
w stanie go udźwignąć. Ogarniająca mnie panika i nachodzące mnie wyrzuty
sumienia kiedy patrzyłam na to jak bardzo ze sobą walczy…
Tego widoku nie byłam
w stanie znieść. Osiągnęłam apogeum. Wiedziałam, że nie jestem w stanie więcej
wytrzymać. Nie bacząc na konsekwencje i zadany Joe’mu ból chwyciłam wojskowy
nóż. Jeden ruch, jedno cięcie, potem następne i kolejne. Zrobiło mi się ciepło,
odpłynęłam, tak bardzo tego potrzebowałam. Unicestwienia moich lęków i
cierpień.
Zadawane rany
przynosiły ulgę, każda kolejna pozwalała zapomnieć. Zapomnieć, że kiedykolwiek
było coś więcej niż tylko ta wylana krew, coś więcej niż ja i Joe, coś więcej
niż cząstka nas.
Kobieta, która nie
doświadczyła straty dziecka, nigdy nie zrozumie jakie to uczucie. Ten bolesny
ślad na psychice może zostać do końca, można już nigdy nie funkcjonować
normalnie. Rozdarte serce nie goi się byle plastrem, nie zszyje go byle igła,
potrzebny jest długi proces, ten proces to odnawianie. Nikt i nic nie
zagwarantuje nam stuprocentowego uzdrowienia, ale jeśli zatli się choć mały
płomyk nadziei, to znaczy, że warto go rozniecić mocniej.
U mnie niestety go nie
było, czułam, że nic ze mnie nie zostaje, a jednak Joe nie dał mi odejść. Jego
interwencja i bezbłędnie udzielona pierwsza pomoc, wydarły mnie z objęć
śmierci. Tak bardzo tego nie chciałam, nie chciałam powrotu, tam gdzie się
znalazłam było mi tak dobrze, tak spokojnie, tak cicho, ale coś najwyraźniej
nie dawało mi odejść. Ilekroć odchodziłam, coś znowu brutalnie ściągało mnie w
tą przepaść zwaną życiem. A ja? Chciałam tylko na moment porzucić ogarniające
mnie uczucia, uczucia które dusiły mnie tak mocno iż traciłam dech, musiałam
przestać czuć, na chwilę, na dłuższą chwilę, na zawsze…
Czy po czymś takim
można kogoś zapomnieć? Wyrzucić ze swojego życia jakby go nigdy w nim nie było?
Może powinnam, może byłoby mi lżej a jednak nie potrafiłam i nie chciałam,
gdzieś w środku mnie naiwnie wierzyłam, że ludzie potrafią się zmienić, tylko
potrzebują czasu. Ja tego czasu już nie miałam, bo wiedziałam, że lada dzień
coś gwałtownie się zmieni, coś lub ktoś kto będzie miał na mnie taki wpływ, że
będę musiała zacząć wszystko od nowa puszczając jednak w zapomnienie
przeszłość. Czy byłam gotowa na te zmiany? Czy cena jaką przyjdzie mi zapłacić
za całe dotychczasowe życie, będzie możliwą do zapłacenia? Ile będę musiała
poświęcić i stracić?
Zaczęłam nagle
poważnie zastanawiać się nad propozycją Thorne’a, bo czułam, że wariuję. Brak
zajęcia wywoływał we mnie taki stan, że nie potrafiłam się uporać ze samą sobą.
Z rozmyślań wyrwał
mnie dzwonek komórki, na wyświetlaczu mrugał napis Will. Początkowo nie
chciałam odbierać. Ostatnimi czasy powiedzieliśmy sobie masę nieprzyjemnych
słów, ale jakimś dziwnym odruchem przesunęłam palec po klawiaturze z czerwonej
na zieloną słuchawkę:
- Halo.
- Kylie, wiem, że mnie
nienawidzisz, ale proszę cię przyjedź do szpitala.
- Do szpitala? Po co?
- Sue dostała skurczy,
nie wiem co mam robić, Mark mówi, że to za wcześnie na poród, ale…
- Zaraz będę.
Wyłączyłam komórkę i
choć targało mną na wszystkie strony świata, pojechałam do szpitala. Kiedy
weszłam na oddział, od razu udałam się do gabinetu Mark’a, uśmiechnął się:
- Kogo moje piękne
oczy widzą?
- Źle z nią?
- Źle? Musiałabyś
słyszeć jak beształa wszystkie pielęgniarki, tak sobie czasami myślę, czy wy
oby na pewno jesteście siostrami? Może powinnaś sprawdzić metryki co?
- Niestety sprawdziłam
i nie chce być inaczej.
Mark pokiwał z
uśmiechem głową.
- Jak zejdzie
kroplówka można ją zabrać do domu, dostanie leki na podtrzymanie na sześć
tygodni, potem ma je odstawić i nawet jeśli wtedy dostanie skurczy, to poród
nie będzie już ryzykowny. Musi się oszczędzać, ale nie do przesady. Płód
rozwija się prawidłowo.
- Co wywołało skurcze?
Bo chyba mi czegoś nie mówisz.
Mark westchnął:
- Była ostro podpita,
ale nie wiem czy tak dużo wypiła czy po prostu tak na nią zadziałał alkohol,
próbowałem się dowiedzieć, ale nie wiele brakowało gdybym się nie odsunął a nie
źle by mi przywaliła.
Pokiwałam głową bo
myślałam, że się ze wstydu spalę, na szczęście Mark znał ją od dziecka i
wiedział do czego potrafi być zdolna.
- Poza tym, bardziej
niż o ciążę martwiłbym się o jej psychikę, ona po prostu dostaje odchyłów.
- Odchyły to miała
zawsze, trudno, będzie musiał Will się nią zająć, jak szli do łóżka to nie
potrzebowali mojej pomocy, więc i teraz sobie poradzą. Dzięki Mark.
Wyszłam z gabinetu i
podeszłam do Will’a, który siedział na ławce przed pokojem Sue ze spuszczoną
głową, usiadłam obok:
- Część Romeo i jak
się trzymasz?
- Tak jak wyglądam.
Rzeczywiście, wyglądał
fatalnie.
- Widzę, że Sue dała
ci popalić.
- A ty cieszysz się,
że utarłaś mi nosa?
- Gdybym się z tego
powodu cieszyła, nie przyjechałabym, jedyne co mogę zrobić, to ci współczuć.
- Wiedziałaś, że to
się tak skończy prawda?
- Podejrzewałam, Sue
zawsze całą uwagę lubiła skupiać wokół własnej osoby i nie potrafię ci
powiedzieć czy opieka nad dzieckiem jej nie przerośnie, sama jest jeszcze
dzieckiem.
- Pocieszyłaś mnie.
- Chciałeś prawdy.
Will kiwnął głową, ale
jego oczy były takie smutne i nieobecne, w niczym nie przypominał Will’a,
którego znałam, pełnego życia i humoru.
- Weź parę dni
wolnego.
- Thorne się nie zgodzi.
- Zgodzi się,
porozmawiam z nim a ty się nią zajmij.
- Nie chcesz do niej
wejść?
- Myślę, że jestem
ostatnią osobą, którą chciałaby teraz oglądać.
Uśmiechnęłam się i
poszłam.
Gdy wyszłam ze
szpitala pojechałam prosto na oddział w nadziei ,że zastanę tam jeszcze
Thorne’a. Weszłam na oddział i zobaczyłam go, jak zwykle skupiającego się nad
aktami. U niego wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik i dlatego chyba
męczyło mnie to, że ukrywam przed nim prawdę, na temat tego kim jestem
naprawdę. Miałam poczucie winy, że go wykorzystuję, a nie zasługiwał na to.
Kiedy zapukałam w
drzwi gabinetu, nawet nie oderwał się od laptopa, tylko krzyknął :
- Proszę!
Weszłam i stanęłam za
nim, kładąc swoje ręce na jego ramiona zacisnęłam je masując mu kark. Dopiero wtedy
mnie zauważył:
- Nadgorliwość gorsza
od faszyzmu, powinieneś odpocząć.
Powiedziałam a on
uśmiechnął się szeroko.
- No wiesz, tak to
mogę pracować.
Chwycił mnie za rękę,
oparłam się o jego biurko zasłaniając komputer i uśmiechnęłam się zalotnie:
- Mam do ciebie
sprawę.
- Wiedziałem.
- Sue jest w szpitalu,
Will potrzebuje trochę wolnego żeby się nią zająć.
- Kylie naprawdę,
uwielbiam cię, ale nie mogę, mam luki i to olbrzymie a bandyci nie śpią.
- A jeśli dam ci coś w
zamian?
- Powiedz co a może
się zastanowię.
To nie była dla mnie
łatwa decyzja, ale kiedy zobaczyłam, że Thorne ma przysłowiowy nóż na gardle i
miota się na wszystkie strony by mi nie odmówić, powiedziałam:
- Siebie.
- Możesz powtórzyć? Bo
chyba nie dosłyszałem.
- Zastąpię go, ale
tylko do czasu jak Sue wydobrzeje i będzie mógł wrócić.
- Chyba grono osób nie
doceniające twojej przyjaźni powiększa się. Wiesz, że litość to bardzo zgubna
cecha?
- Wiem, walczę z nią
od zawsze.
- Ale swoją drogą,
taki obrót sprawy bardzo mi się podoba.
Stanął naprzeciwko
mnie i objął mnie w pół.
- Co ty powiesz, mi
podoba się trochę mniej.
- Dlaczego?
- Bo do tej pory ja
dowodziłam, a nie ktoś inny.
- Pozwolę ci dowodzić
gdzie indziej.
Roześmiałam się.
- Akurat tam podoba mi
się twoja rola, ale możemy to ponegocjować.
- Tak?
- Ychy, ale najpierw…,
coś bym zjadła.
Zamknął ręką laptopa i
uśmiechnął się.
- To chodź, stawiam
kolację negocjatorze.
Uśmiechnęłam się i tak
razem opuściliśmy oddział, mijając po drodze Kim, której nasz widok, bardzo się
spodobał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz