czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział XLVII

XLVII

Nie zależało mi na hucznym weselu, bo takie było właśnie moje z Joe.
Wiedziałam jednak, że Thorne był tak szczęśliwy i to swoje szczęście pragnął pokazać wszystkim dookoła.
Z racji mojego stanu i potłuczeniach z pożaru, pozwoliliśmy moim cudownym przyjaciółkom zorganizować wszystko. Nie wiedziałam, że za tymi przygotowaniami stoi jeszcze jedna niespodzianka, która dla odmiany była pomysłem Thorne’a. Mój ojciec też nie posiadał się z radości, więc Vicky i Connie wtajemniczały go we wszystko. Ten cały szum, który towarzyszył weselnym przygotowaniom nieco mnie męczył. Brakowało mi spokoju a do tego nieustannie myślałam o Samancie. Nie chciałam aby czuła się odepchnięta przeze mnie, bo w końcu nie ponosiła winy za głupotę swojej matki, która jak już teraz byłam pewna, nigdy się nie zmieni. Był to dla mnie ciężki orzech do zgryzienia, bo tak naprawdę nie wiedziałam co dalej zrobić, nie potrafiłam sobie wyobrazić, że w taki dzień nie było by przy mnie Sam. Targały mną emocje i zrobiłam się nad wyraz przewrażliwiona. Tak naprawdę to modliłam się o to, żeby nikt nic ode mnie nie chciał a najlepiej żeby jeszcze nikt się nie odzywał.
Pomyślałam ,że ten cały rozgardiasz jest dobrą okazją na ulotnienie się niezauważoną. Wsiadłam do samochodu i pojechałam na cmentarz, ciarki przechodziły mnie na myśl ile osób bliskich tam pochowałam. Moja rodzina jeszcze za lat świetlności mojej mamy, wykupiony miała kawałek pola, gdyż tak to się nazywało. Odgrodzony od reszty grobów z bocznymi ławkami. Tam pochowałam rodziców, tam leżała moja siostra Cyntia, brat Jake, tuż obok znajdował się grób mojego synka i za zgodą Giano Santiago pochowałam tam też Nick’a. Po przeciwnej stronie znajdował się grób Will’a oraz Rolly’ego. Przy nagrobkach stała malutka kapliczka a przy niej ławka. Usiadłam na chwilę, bo tam jakoś znalazłam spokój, którego ostatnio szukałam. Zawsze byłam zdania, że zmarli rozumieją mnie najlepiej.
Tyle złego stało się w moim życiu, że nie sposób było tego opisać. Kiedy było mi źle często tu przychodziłam, było to dobre miejsce na rozmyślania i rachunek sumienia, ale ostatnio jakoś brakowało mi czasu i chyba sił.  Siedząc tak w ciszy, którą od czasu do czasu przerywał szum drzew otaczających tą alejkę, napawałam się samotnością, która tak bardzo ostatnimi czasy mi doskwierała. Wtem ktoś po cichutku przysiadł się do mnie. Uniosłam pochyloną głowę i zerknęłam na miejsce obok mnie, to był Thorne, ale nie byłam zła ,że przyszedł, myślę, że zorientował się jak bardzo męczy mnie szum wokół mojej osoby. Teraz wszystko było idealnie, pocałował mnie w czoło i objął ramieniem nie mówiąc kompletnie nic. Oparłam się o niego i przesiedzieliśmy  tak jeszcze bitą godzinę. Z cmentarza pojechaliśmy na obiad a zaraz potem miałam obejrzeć niespodziankę. Myślę, że Thorne chciał mieć pewność, że nie strzelił gafy, więc wolał nie trzymać mnie w niepewności do ostatniej chwili.
Gdy podjechaliśmy pod mój rodzinny dom w Hills, mało serce mi nie stanęło. Co szukaliśmy tutaj, przecież nie dalej jak kilka dni wcześniej wpłynął na moje konto przelew ze sprzedaży domu. Samochód stanął, dom nie wyglądał na zamieszkany a na podjeździe stał samochód mojego ojca. Zaniemówiłam, niepewnie otworzyłam drzwi i podeszłam do mojego ojca.
- Tato, co ty tutaj robisz?
Uśmiechnął się do mnie.
- Jeśli uznasz to za nietakt zrozumiem, ale w porozumieniu z twoim przyszłym mężem, chcieliśmy wesele wyprawić ci tu, gdzie zawsze marzyłaś by się odbyło.
W oczach zakręciły mi się łzy, tak właśnie było, od dziecka marzyłam, że w tym domu wyprawię wesele a ojciec, wówczas jak sądziłam James Masters poprowadzi mnie do ołtarza.
- Jeśli się zgodzisz, to chciałbym cię poprowadzić do ołtarza.
- Oczywiście, że się zgodzę, ale tato, ten dom jest sprzedany.
- To prawda, za muszę przyznać nie małe pieniądze.
Teraz już rozumiałam, tym tajemniczym kupcem, o którym mówił Pit, był mój ojciec, wiedział jak ważne jest dla mnie to miejsce, więc postanowił je kupić. Wzruszył mnie tym gestem, bo z tym domem i okolicą, wiązało się całe moje życie a przynajmniej, ta jego lepsza część, zatem nie mogli mi zrobić lepszego prezentu. Przeszliśmy przez dom a na podwórzu wszyscy byli zaangażowani w przygotowywanie dekoracji. Ojciec Pit’a i Jess docinał deski, mama Connie mierzyła obrusy i dawała wytyczne odnośnie kwiatów, rodzice Vicky jak zwykle się spierali o jakiś drobiazg. Nie wierzyłam ,że oprócz moich przyjaciół w przygotowania zaangażuje się cała ulica. Ale było to miłe, bo kiedy jeszcze tu mieszkałam wszyscy żyliśmy jak rodzina i teraz ten ważny dzień, miał być uwieńczeniem niejako mojego dzieciństwa i młodości.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik, muszę przyznać, że ojciec się postarał, bo czuć było przepych na kilometr, ale mimo swojego zdania, nie potrafiłam mu tego zabronić, to było jego największe marzenie żeby wyprawić swojej jedynej córce ślub. Przez chwilę wydawało mi się , że jestem królewną z bajki, wszystko było przygotowane z takim smakiem, żebym tak jeszcze potrafiła należycie się z tego cieszyć.
Tak naprawdę, to bałam się tego dnia i chciałam aby było już po wszystkim, nie było przy mnie mamy, która może wsparła by mnie dobrym słowem, cieszyłam się, że miałam przy sobie Mett’a i przyjechał Denis.  Weszłam do domu i usiadłam w swoim starym pokoju na łóżku, czułam się tak jakbym miała osiemnaście lat a nie trzydzieści parę, podciągnęłam nogi pod brodę i…, w tym samym momencie weszła do pokoju Jen- partnerka mojego ojca, żyli bez ślubu, bo tak im było dobrze, uśmiechnęła się do mnie:
- Mogę?
- Jasne.
Odpowiedziałam, miałam nadzieję, że w końcu do mnie przemówi, bo jakoś nie miałyśmy wcześniej okazji rozmawiać, sama nie wiem, ale to chyba była moja wina.
- Pomyślałam, że skoro jest tu tak tłoczno, to może zrobiłybyśmy sobie babski wypad, ja nawet nie próbuję zastąpić ci matki, tylko…
Nie dałam jej skończyć, bo naprawdę ucieszyłam się z tej propozycji. Byłam tak zagubiona, że potrzebowałam „matczynej” rady i olbrzymiej ilości zabiegów w salonie kosmetycznym.
- Bardzo chętnie.
- Naprawdę?
Uśmiechnęła się do mnie tak wdzięcznie, zresztą przyznam, że mając jej lata chciałabym wyglądać tak jak ona, zadbana, z klasą i dyplomem psychologii.
Całe popołudnie spędziłyśmy na relaksie a skorzystałyśmy dosłownie ze wszystkiego. Nie pozwoliła mi za nic zapłacić, bo to miał być jej prezent dla mnie. Zgodziłam się, ale za to zrewanżowałam się obiadem w mojej restauracji „Sands”(czyli piaski). Wieczorem odwiozła mnie do domu, naprawdę czułam się jak nowo narodzona, na chwilę nawet udało mi się zapomnieć o tym szale weselnym, ale przed odjazdem nie omieszkała mi przypomnieć, że zobaczymy się za dwa dni.
W domu czekał już na mnie Thorne, weszłam do salonu i rzuciłam w kąt torebkę.Usiadł koło mnie a ja oparłam głowę o oparcie kanapy:
- Zmęczona?
Zapytał, byłam zmęczona, ale pozytywnie.
-  Trochę.
To co najbardziej podobało mi się w Thorne’ie, to fakt, że nigdy nie zadawał zbędnych pytań. Wiedział kiedy milczeć, a kiedy drążyć, pod tym względem miał bardzo dużo wspólnego z Brad’em.
Wiedziałam, że mój ośli upór nie pozwoli mi na pogodzenie się z Sue z mojej inicjatywy. Budowanie mojego wizerunku zajęły mi lata i tak naprawdę czasami byłam zadowolona z powodu tego jak postrzegali mnie ludzie. Zawsze wolałam swoje stare, wydeptane ścieżki od nowych niesprawdzonych. Tyle razy zawiodłam się na ludziach, że na starych znajomościach wychodziłam zdecydowanie lepiej.
Jak się jednak okazało prawdziwym siedliskiem bólu była u mnie dręcząca myśl o Samancie, której miało na ślubie nie być. Męczyło mnie to okrutnie, ale pomyślałam, że jeśli prześpię się z tą myślą, to może wstanę z jakimś pozytywniejszym nastawieniem. Nazajutrz czekało mnie najgorsze – przymierzanie sukni ślubnej. Ja naprawdę nie wiem, może powinnam była urodzić się mężczyzną, bo nie kręciły mnie te wszystkie przymiarki. Owszem, nie zaprzeczę, że lubiłam dobrze wyglądać, ale bez zbędnych ceregieli. Wchodziłam do sklepu i po prostu jeśli coś mi się spodobało, to wiedziałam, że będzie dobrze na mnie leżało. Kiedy znowu coś przymierzałam, to leżało dobrze, ale tylko dopóki nie wróciłam do domu, wtedy zawsze coś było nie tak. Ironią losu był fakt, że przy mierzeniu sukni miała być obecna Vicky, a niestety jej nic nie było w stanie umknąć mimo chodem. Widziała każdą sterczącą nitkę i robiącą się nie w tym miejscu fałdkę. Co tu dużo mówić, była złotą dziewczyną, ale w kwestii mody była po prostu zbzikowana do reszty. Zresztą jej osoba zawsze kojarzyła nam się z dobrym gustem i nie raz jej rady wpływały korzystnie na nasz wizerunek. Wyjątek stanowiła Jess, dla której jedynym problemem w ubiorze nie był kolor torebki, tylko dobrze dopasowany w futerale pistolet.
Już co do koloru nie obyło się bez utarczek. Vicky szła w zaparte, że powinnam iść w białym, ja jednak zaparłam się na ekri. Nie miałam w końcu dwudziestu lat, do tego byłam w ciąży i teoretycznie rzecz biorąc było to moje trzecie małżeństwo. Wiedziałam, że sama sobie z nią nie poradzę i dlatego następnego dnia rano, zawitałam w domu mojego ojca. Gdy mi otworzył nie krył zdziwienia bo w takim dniu powinnam mieć głowę zaprzątniętą czymś innym niż wizyta u ojca. Weszłam do środka:
- Kylie, stało się coś?
- Nie, to znaczy, niezupełnie.
- Nie rozumiem.
Zza narożnika salonu wyłoniła się Jen, prawdopodobnie ją również zaniepokoiła moja wizyta, bo na rękach miała gumowe rękawiczki, chyba przerwałam jej jakąś pracę w ogrodzie, spojrzałam na nią:
- Proszę powiedz, że masz dla mnie dzisiaj czas.
Ojciec uśmiechnął się najwyraźniej zadowolony, Jen zaszkliły się oczy, nie miała własnych dzieci, jej syn zmarł w wieku dziesięciu lat na tętnicze nadciśnienie płucne. Chyba była poruszona moim pytaniem, bo od razu zdjęła rękawiczki i wrzuciła je do kuchennego zlewu, znajdującego się nieopodal salonu. Jadalnia była z nim połączona.
- Mam dzisiaj przymiarkę sukni i obawiam się, że nie przeżyję tego jeśli nie będę miała matczynego wsparcia, jeśli oczywiście wolno mi tak powiedzieć.
Podeszła do mnie i objęła mnie serdecznie:
- Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy. Daj mi dosłownie minutkę, tylko coś na siebie wrzucę, acha, skoro już jesteś, to może nie będziemy czekać do jutra.
Spojrzała na ojca, miałam zdziwioną minę:
- Vincent.
Powiedziała do niego mrugając porozumiewawczo okiem, ten zerwał się od razu z miejsca.
- Oczywiście.
Szybkim krokiem ruszył do sypialni a po chwili wrócił z powrotem z jubilerskim pudełkiem.
- Chcieliśmy ci coś dać, kiedy poznałem twoją matkę, dałem jej to.
Otworzył pudełko w którym znajdował się równiutko ułożony delikatny złoty łańcuszek, w zawieszce błyszczało turkusowe szkiełko, na oko zresztą bardzo drogie, do tego równie delikatne złote kolczyki z takimi samymi turkusowymi oczkami.
- Nosiła to jeszcze po twoich narodzinach, ale kiedy postanowiła odciąć mnie od ciebie, oddała mi to. Przez te wszystkie lata trzymałem to w nadziei, że któregoś dnia, będę mógł to wręczyć tobie, w dniu takim jak ten. Pozwoliliśmy sobie z Jen wygrawerować z tyłu zawieszki wisiorka dedykację.
Odwróciłam zawieszkę, z tyłu blaszki widniał napis: „ ukochanej córce w tym szczególnym dniu- Vincent i Jen”. Siłą woli popłynęły mi łzy, wzruszyłam się. Wszyscy tak bardzo starali się aby jutrzejszy dzień był najpiękniejszym w moim życiu. Nie zasługiwałam na to, choć nie chciałam, wiedziałam, że przyjdzie mi ich tak bardzo zranić.
Przymiarkę przeżyłam dzięki Jen, słusznie przewidziałam, że Vicky będzie miała milion uwag.
Następnego dnia osiągnęłam kryzys. Ślub miał się odbyć o godzinie dwunastej. Byłam kłębkiem nerwów. Chodziłam z kąta w kąt nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Siedziałam w moim starym pokoju rodzinnego domu, spojrzałam w okno, znowu przypatrywałam się podwórku z wiszącym na garażu koszem. Tym razem z daleka widać było pięknie przystrojoną posesję. Dochodziła dwunasta, założyłam długą suknię w kolorze ekri i buty na wysokiej szpilce, wzięłam do ręki pudełko z łańcuszkiem i kolczykami.  Założyłam kolczyki i wtedy usłyszałam pukanie do drzwi, byłam zła, tak prosiłam, żeby nikt te parę minut mi nie przeszkadzał.
- Proszę.
Drzwi lekko się uchyliły i wyłonił się zza nich Joe, uśmiechnęłam się lekko, bo od dnia kiedy pożegnaliśmy się pod K&J&B nie widziałam go ani razu. Ubrany w czarny garnitur, wyglądał tak samo przystojnie jak w dniu naszego wspólnego ślubu. Uśmiechnęłam się przez łzy.
- Nie przeszkadzam? Podobno chciałaś być sama.
- Przyszedłeś w samą porę, nie ma mi kto zapiąć naszyjnika.
Podszedł do mnie, stałam przy wielkim lustrze i patrzyłam w swoje odbicie. Wziął ode mnie naszyjnik i zapiął mi go z tyłu szyi, chyba dech mu zaparło na mój widok, bo wpatrywał się we mnie niczym w obrazek.
- Pięknie wyglądasz.
- Długo się do mnie nie odzywałeś, bałam się, że nie przyjdziesz.
- Nie mógłbym nie przyjść, bo muszę cię o coś zapytać.
- Tak?
Co było tak ważne, że właśnie w takim dniu chciał zadać jakieś pytanie?
- Jesteś szczęśliwa?
Tego przyznam, że się po nim nie spodziewałam.
- Jestem.
Spojrzał na mnie, ale jakoś tak przenikliwie i z niedowierzaniem.
- Kochasz go?
Teraz czułam, że za chwilę wybuchnę płaczem, co go napadło u licha, żeby teraz pytać o takie rzeczy?
- Oczywiście, że go kocham.
Skinął głową jakby uspokojony moją odpowiedzią, ale zadał kolejne pytanie:
- Tak samo mocno jak mnie kochałaś?
Tego już było za wiele, dlaczego mi to robił? Czy dręczenie mnie i zasiewanie ziarna niepewności sprawiało mu radość. To jednak pytanie pozostawił bez odpowiedzi, widząc chyba moją dziwną reakcję, właściwie to nie mam pojęcia dlaczego mu nie odpowiedziałam, ale po chwili namysłu stwierdziłam, że on po prostu znał odpowiedź.
- W takim razie, mam nadzieję, że niespodzianka, którą ci przywiozłem ucieszy cię tak samo mocno jak mnie twoje szczęście.
Niespodzianka? Teraz dopiero ogarnęła mnie panika. Najpierw sto pytań do…, a teraz jeszcze niespodzianka, przez usta nie chciało mi przejść pytanie co to takiego, po Joe spodziewać można by się  wszystkiego, nawet tego, że kupił mi rottweilera albo buldoga. Gdy zobaczył, że nie pytam co przywiózł za to wyraz mojej twarzy był coraz bardziej niepokojący, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież.  Wtedy wybiegła prosto w moje ramiona Samanta i wpadła mi w objęcia, tuż obok Joe pojawiła się Sue. Ubrana w skromną beżową sukienkę wyglądała naprawdę pięknie. Włosy miała upięte do góry w kok, gdzieniegdzie tylko wisiały jej pojedyncze pasma luźno puszczonych włosów. Spojrzałam na nią nie przestając ściskać Samanty, popłynęły mi łzy i miałam jedynie nadzieję, że rzekomo wodoodporny tusz, którego użyłam, nie był tylko reklamowym trikiem.  Spuściła pokornie głowę, po czym ponownie spojrzała na mnie:
-Przepraszam, mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo nie cofnę już tego co się stało.
O dziwo cała złość, którą wcześniej do niej czułam, jakoś w cudowny sposób rozmyła się w powietrzu. Może w końcu coś do niej dotarło, zwłaszcza teraz kiedy została sama. Chciałam w to wierzyć i móc w pełni cieszyć się swym szczęściem.
Ceremonia przebiegła bez zarzutu, Samanta idąc przed nami rozsypywała płatki czerwonych róż razem z synem Vicky i Seth’a – Willy’m. Uroczystość weselna również obyła się bez najmniejszego, zbędnego galimatiasu. Ja również postanowiłam zrobić Thorne’owi niespodziankę i zaprosiłam na wesele jego syna z pierwszego małżeństwa – Brian’a.  Brian  już właściwie nie był dzieckiem, tego lata kończył siedemnaście lat. Dorastał w prawdzie z matką, ale na mój telefon od razu odpowiedział pozytywnie. Bawiliśmy się do białego rana i przyznam, że sama nie spodziewałam się, że będę tak dobrze się bawić.

Życie lubi zaskakiwać, tak było i tym razem. Moja siostra nawet nie umoczyła ust w alkoholu, bo rzekomo sama zgłosiła się na terapię odwykową. Na nasz ślub pojawiła się w towarzystwie mojego osobistego prawnika z firmy – Tony’ego, co mile mnie zaskoczyło. Powoli wszystko zaczęło się składać w całość i  miałam cichą nadzieję ,że te pozytywne relacje zachowamy na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz