XLVII
Nie zależało mi na
hucznym weselu, bo takie było właśnie moje z Joe.
Wiedziałam jednak, że
Thorne był tak szczęśliwy i to swoje szczęście pragnął pokazać wszystkim
dookoła.
Z racji mojego stanu i
potłuczeniach z pożaru, pozwoliliśmy moim cudownym przyjaciółkom zorganizować
wszystko. Nie wiedziałam, że za tymi przygotowaniami stoi jeszcze jedna
niespodzianka, która dla odmiany była pomysłem Thorne’a. Mój ojciec też nie
posiadał się z radości, więc Vicky i Connie wtajemniczały go we wszystko. Ten
cały szum, który towarzyszył weselnym przygotowaniom nieco mnie męczył.
Brakowało mi spokoju a do tego nieustannie myślałam o Samancie. Nie chciałam
aby czuła się odepchnięta przeze mnie, bo w końcu nie ponosiła winy za głupotę
swojej matki, która jak już teraz byłam pewna, nigdy się nie zmieni. Był to dla
mnie ciężki orzech do zgryzienia, bo tak naprawdę nie wiedziałam co dalej
zrobić, nie potrafiłam sobie wyobrazić, że w taki dzień nie było by przy mnie
Sam. Targały mną emocje i zrobiłam się nad wyraz przewrażliwiona. Tak naprawdę
to modliłam się o to, żeby nikt nic ode mnie nie chciał a najlepiej żeby
jeszcze nikt się nie odzywał.
Pomyślałam ,że ten
cały rozgardiasz jest dobrą okazją na ulotnienie się niezauważoną. Wsiadłam do
samochodu i pojechałam na cmentarz, ciarki przechodziły mnie na myśl ile osób
bliskich tam pochowałam. Moja rodzina jeszcze za lat świetlności mojej mamy,
wykupiony miała kawałek pola, gdyż tak to się nazywało. Odgrodzony od reszty
grobów z bocznymi ławkami. Tam pochowałam rodziców, tam leżała moja siostra
Cyntia, brat Jake, tuż obok znajdował się grób mojego synka i za zgodą Giano
Santiago pochowałam tam też Nick’a. Po przeciwnej stronie znajdował się grób
Will’a oraz Rolly’ego. Przy nagrobkach stała malutka kapliczka a przy niej
ławka. Usiadłam na chwilę, bo tam jakoś znalazłam spokój, którego ostatnio
szukałam. Zawsze byłam zdania, że zmarli rozumieją mnie najlepiej.
Tyle złego stało się w
moim życiu, że nie sposób było tego opisać. Kiedy było mi źle często tu
przychodziłam, było to dobre miejsce na rozmyślania i rachunek sumienia, ale
ostatnio jakoś brakowało mi czasu i chyba sił.
Siedząc tak w ciszy, którą od czasu do czasu przerywał szum drzew
otaczających tą alejkę, napawałam się samotnością, która tak bardzo ostatnimi
czasy mi doskwierała. Wtem ktoś po cichutku przysiadł się do mnie. Uniosłam
pochyloną głowę i zerknęłam na miejsce obok mnie, to był Thorne, ale nie byłam
zła ,że przyszedł, myślę, że zorientował się jak bardzo męczy mnie szum wokół
mojej osoby. Teraz wszystko było idealnie, pocałował mnie w czoło i objął
ramieniem nie mówiąc kompletnie nic. Oparłam się o niego i
przesiedzieliśmy tak jeszcze bitą
godzinę. Z cmentarza pojechaliśmy na obiad a zaraz potem miałam obejrzeć
niespodziankę. Myślę, że Thorne chciał mieć pewność, że nie strzelił gafy, więc
wolał nie trzymać mnie w niepewności do ostatniej chwili.
Gdy podjechaliśmy pod
mój rodzinny dom w Hills, mało serce mi nie stanęło. Co szukaliśmy tutaj,
przecież nie dalej jak kilka dni wcześniej wpłynął na moje konto przelew ze
sprzedaży domu. Samochód stanął, dom nie wyglądał na zamieszkany a na
podjeździe stał samochód mojego ojca. Zaniemówiłam, niepewnie otworzyłam drzwi
i podeszłam do mojego ojca.
- Tato, co ty tutaj
robisz?
Uśmiechnął się do
mnie.
- Jeśli uznasz to za
nietakt zrozumiem, ale w porozumieniu z twoim przyszłym mężem, chcieliśmy
wesele wyprawić ci tu, gdzie zawsze marzyłaś by się odbyło.
W oczach zakręciły mi
się łzy, tak właśnie było, od dziecka marzyłam, że w tym domu wyprawię wesele a
ojciec, wówczas jak sądziłam James Masters poprowadzi mnie do ołtarza.
- Jeśli się zgodzisz,
to chciałbym cię poprowadzić do ołtarza.
- Oczywiście, że się
zgodzę, ale tato, ten dom jest sprzedany.
- To prawda, za muszę
przyznać nie małe pieniądze.
Teraz już rozumiałam,
tym tajemniczym kupcem, o którym mówił Pit, był mój ojciec, wiedział jak ważne
jest dla mnie to miejsce, więc postanowił je kupić. Wzruszył mnie tym gestem,
bo z tym domem i okolicą, wiązało się całe moje życie a przynajmniej, ta jego
lepsza część, zatem nie mogli mi zrobić lepszego prezentu. Przeszliśmy przez
dom a na podwórzu wszyscy byli zaangażowani w przygotowywanie dekoracji. Ojciec
Pit’a i Jess docinał deski, mama Connie mierzyła obrusy i dawała wytyczne
odnośnie kwiatów, rodzice Vicky jak zwykle się spierali o jakiś drobiazg. Nie
wierzyłam ,że oprócz moich przyjaciół w przygotowania zaangażuje się cała
ulica. Ale było to miłe, bo kiedy jeszcze tu mieszkałam wszyscy żyliśmy jak
rodzina i teraz ten ważny dzień, miał być uwieńczeniem niejako mojego
dzieciństwa i młodości.
Wszystko było zapięte
na ostatni guzik, muszę przyznać, że ojciec się postarał, bo czuć było przepych
na kilometr, ale mimo swojego zdania, nie potrafiłam mu tego zabronić, to było
jego największe marzenie żeby wyprawić swojej jedynej córce ślub. Przez chwilę
wydawało mi się , że jestem królewną z bajki, wszystko było przygotowane z
takim smakiem, żebym tak jeszcze potrafiła należycie się z tego cieszyć.
Tak naprawdę, to bałam
się tego dnia i chciałam aby było już po wszystkim, nie było przy mnie mamy,
która może wsparła by mnie dobrym słowem, cieszyłam się, że miałam przy sobie
Mett’a i przyjechał Denis. Weszłam do
domu i usiadłam w swoim starym pokoju na łóżku, czułam się tak jakbym miała
osiemnaście lat a nie trzydzieści parę, podciągnęłam nogi pod brodę i…, w tym
samym momencie weszła do pokoju Jen- partnerka mojego ojca, żyli bez ślubu, bo
tak im było dobrze, uśmiechnęła się do mnie:
- Mogę?
- Jasne.
Odpowiedziałam, miałam
nadzieję, że w końcu do mnie przemówi, bo jakoś nie miałyśmy wcześniej okazji
rozmawiać, sama nie wiem, ale to chyba była moja wina.
- Pomyślałam, że skoro
jest tu tak tłoczno, to może zrobiłybyśmy sobie babski wypad, ja nawet nie
próbuję zastąpić ci matki, tylko…
Nie dałam jej
skończyć, bo naprawdę ucieszyłam się z tej propozycji. Byłam tak zagubiona, że
potrzebowałam „matczynej” rady i olbrzymiej ilości zabiegów w salonie
kosmetycznym.
- Bardzo chętnie.
- Naprawdę?
Uśmiechnęła się do
mnie tak wdzięcznie, zresztą przyznam, że mając jej lata chciałabym wyglądać
tak jak ona, zadbana, z klasą i dyplomem psychologii.
Całe popołudnie
spędziłyśmy na relaksie a skorzystałyśmy dosłownie ze wszystkiego. Nie
pozwoliła mi za nic zapłacić, bo to miał być jej prezent dla mnie. Zgodziłam
się, ale za to zrewanżowałam się obiadem w mojej restauracji „Sands”(czyli
piaski). Wieczorem odwiozła mnie do domu, naprawdę czułam się jak nowo
narodzona, na chwilę nawet udało mi się zapomnieć o tym szale weselnym, ale
przed odjazdem nie omieszkała mi przypomnieć, że zobaczymy się za dwa dni.
W domu czekał już na
mnie Thorne, weszłam do salonu i rzuciłam w kąt torebkę.Usiadł koło mnie a ja
oparłam głowę o oparcie kanapy:
- Zmęczona?
Zapytał, byłam
zmęczona, ale pozytywnie.
- Trochę.
To co najbardziej
podobało mi się w Thorne’ie, to fakt, że nigdy nie zadawał zbędnych pytań.
Wiedział kiedy milczeć, a kiedy drążyć, pod tym względem miał bardzo dużo
wspólnego z Brad’em.
Wiedziałam, że mój
ośli upór nie pozwoli mi na pogodzenie się z Sue z mojej inicjatywy. Budowanie
mojego wizerunku zajęły mi lata i tak naprawdę czasami byłam zadowolona z
powodu tego jak postrzegali mnie ludzie. Zawsze wolałam swoje stare, wydeptane
ścieżki od nowych niesprawdzonych. Tyle razy zawiodłam się na ludziach, że na
starych znajomościach wychodziłam zdecydowanie lepiej.
Jak się jednak okazało
prawdziwym siedliskiem bólu była u mnie dręcząca myśl o Samancie, której miało
na ślubie nie być. Męczyło mnie to okrutnie, ale pomyślałam, że jeśli prześpię
się z tą myślą, to może wstanę z jakimś pozytywniejszym nastawieniem. Nazajutrz
czekało mnie najgorsze – przymierzanie sukni ślubnej. Ja naprawdę nie wiem,
może powinnam była urodzić się mężczyzną, bo nie kręciły mnie te wszystkie
przymiarki. Owszem, nie zaprzeczę, że lubiłam dobrze wyglądać, ale bez zbędnych
ceregieli. Wchodziłam do sklepu i po prostu jeśli coś mi się spodobało, to
wiedziałam, że będzie dobrze na mnie leżało. Kiedy znowu coś przymierzałam, to
leżało dobrze, ale tylko dopóki nie wróciłam do domu, wtedy zawsze coś było nie
tak. Ironią losu był fakt, że przy mierzeniu sukni miała być obecna Vicky, a
niestety jej nic nie było w stanie umknąć mimo chodem. Widziała każdą sterczącą
nitkę i robiącą się nie w tym miejscu fałdkę. Co tu dużo mówić, była złotą
dziewczyną, ale w kwestii mody była po prostu zbzikowana do reszty. Zresztą jej
osoba zawsze kojarzyła nam się z dobrym gustem i nie raz jej rady wpływały
korzystnie na nasz wizerunek. Wyjątek stanowiła Jess, dla której jedynym
problemem w ubiorze nie był kolor torebki, tylko dobrze dopasowany w futerale
pistolet.
Już co do koloru nie
obyło się bez utarczek. Vicky szła w zaparte, że powinnam iść w białym, ja
jednak zaparłam się na ekri. Nie miałam w końcu dwudziestu lat, do tego byłam w
ciąży i teoretycznie rzecz biorąc było to moje trzecie małżeństwo. Wiedziałam,
że sama sobie z nią nie poradzę i dlatego następnego dnia rano, zawitałam w
domu mojego ojca. Gdy mi otworzył nie krył zdziwienia bo w takim dniu powinnam
mieć głowę zaprzątniętą czymś innym niż wizyta u ojca. Weszłam do środka:
- Kylie, stało się
coś?
- Nie, to znaczy,
niezupełnie.
- Nie rozumiem.
Zza narożnika salonu
wyłoniła się Jen, prawdopodobnie ją również zaniepokoiła moja wizyta, bo na
rękach miała gumowe rękawiczki, chyba przerwałam jej jakąś pracę w ogrodzie,
spojrzałam na nią:
- Proszę powiedz, że
masz dla mnie dzisiaj czas.
Ojciec uśmiechnął się
najwyraźniej zadowolony, Jen zaszkliły się oczy, nie miała własnych dzieci, jej
syn zmarł w wieku dziesięciu lat na tętnicze nadciśnienie płucne. Chyba była
poruszona moim pytaniem, bo od razu zdjęła rękawiczki i wrzuciła je do
kuchennego zlewu, znajdującego się nieopodal salonu. Jadalnia była z nim
połączona.
- Mam dzisiaj
przymiarkę sukni i obawiam się, że nie przeżyję tego jeśli nie będę miała
matczynego wsparcia, jeśli oczywiście wolno mi tak powiedzieć.
Podeszła do mnie i
objęła mnie serdecznie:
- Nawet nie wiesz ile
to dla mnie znaczy. Daj mi dosłownie minutkę, tylko coś na siebie wrzucę, acha,
skoro już jesteś, to może nie będziemy czekać do jutra.
Spojrzała na ojca,
miałam zdziwioną minę:
- Vincent.
Powiedziała do niego
mrugając porozumiewawczo okiem, ten zerwał się od razu z miejsca.
- Oczywiście.
Szybkim krokiem ruszył
do sypialni a po chwili wrócił z powrotem z jubilerskim pudełkiem.
- Chcieliśmy ci coś
dać, kiedy poznałem twoją matkę, dałem jej to.
Otworzył pudełko w
którym znajdował się równiutko ułożony delikatny złoty łańcuszek, w zawieszce
błyszczało turkusowe szkiełko, na oko zresztą bardzo drogie, do tego równie
delikatne złote kolczyki z takimi samymi turkusowymi oczkami.
- Nosiła to jeszcze po
twoich narodzinach, ale kiedy postanowiła odciąć mnie od ciebie, oddała mi to.
Przez te wszystkie lata trzymałem to w nadziei, że któregoś dnia, będę mógł to
wręczyć tobie, w dniu takim jak ten. Pozwoliliśmy sobie z Jen wygrawerować z
tyłu zawieszki wisiorka dedykację.
Odwróciłam zawieszkę,
z tyłu blaszki widniał napis: „
ukochanej córce w tym szczególnym dniu- Vincent i Jen”. Siłą woli popłynęły
mi łzy, wzruszyłam się. Wszyscy tak bardzo starali się aby jutrzejszy dzień był
najpiękniejszym w moim życiu. Nie zasługiwałam na to, choć nie chciałam,
wiedziałam, że przyjdzie mi ich tak bardzo zranić.
Przymiarkę przeżyłam
dzięki Jen, słusznie przewidziałam, że Vicky będzie miała milion uwag.
Następnego dnia
osiągnęłam kryzys. Ślub miał się odbyć o godzinie dwunastej. Byłam kłębkiem
nerwów. Chodziłam z kąta w kąt nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Siedziałam w
moim starym pokoju rodzinnego domu, spojrzałam w okno, znowu przypatrywałam się
podwórku z wiszącym na garażu koszem. Tym razem z daleka widać było pięknie
przystrojoną posesję. Dochodziła dwunasta, założyłam długą suknię w kolorze
ekri i buty na wysokiej szpilce, wzięłam do ręki pudełko z łańcuszkiem i
kolczykami. Założyłam kolczyki i wtedy
usłyszałam pukanie do drzwi, byłam zła, tak prosiłam, żeby nikt te parę minut
mi nie przeszkadzał.
- Proszę.
Drzwi lekko się
uchyliły i wyłonił się zza nich Joe, uśmiechnęłam się lekko, bo od dnia kiedy
pożegnaliśmy się pod K&J&B nie widziałam go ani razu. Ubrany w czarny
garnitur, wyglądał tak samo przystojnie jak w dniu naszego wspólnego ślubu.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
- Nie przeszkadzam?
Podobno chciałaś być sama.
- Przyszedłeś w samą
porę, nie ma mi kto zapiąć naszyjnika.
Podszedł do mnie,
stałam przy wielkim lustrze i patrzyłam w swoje odbicie. Wziął ode mnie
naszyjnik i zapiął mi go z tyłu szyi, chyba dech mu zaparło na mój widok, bo
wpatrywał się we mnie niczym w obrazek.
- Pięknie wyglądasz.
- Długo się do mnie
nie odzywałeś, bałam się, że nie przyjdziesz.
- Nie mógłbym nie
przyjść, bo muszę cię o coś zapytać.
- Tak?
Co było tak ważne, że
właśnie w takim dniu chciał zadać jakieś pytanie?
- Jesteś szczęśliwa?
Tego przyznam, że się
po nim nie spodziewałam.
- Jestem.
Spojrzał na mnie, ale
jakoś tak przenikliwie i z niedowierzaniem.
- Kochasz go?
Teraz czułam, że za
chwilę wybuchnę płaczem, co go napadło u licha, żeby teraz pytać o takie
rzeczy?
- Oczywiście, że go
kocham.
Skinął głową jakby
uspokojony moją odpowiedzią, ale zadał kolejne pytanie:
- Tak samo mocno jak
mnie kochałaś?
Tego już było za
wiele, dlaczego mi to robił? Czy dręczenie mnie i zasiewanie ziarna niepewności
sprawiało mu radość. To jednak pytanie pozostawił bez odpowiedzi, widząc chyba
moją dziwną reakcję, właściwie to nie mam pojęcia dlaczego mu nie
odpowiedziałam, ale po chwili namysłu stwierdziłam, że on po prostu znał
odpowiedź.
- W takim razie, mam
nadzieję, że niespodzianka, którą ci przywiozłem ucieszy cię tak samo mocno jak
mnie twoje szczęście.
Niespodzianka? Teraz
dopiero ogarnęła mnie panika. Najpierw sto pytań do…, a teraz jeszcze
niespodzianka, przez usta nie chciało mi przejść pytanie co to takiego, po Joe spodziewać
można by się wszystkiego, nawet tego, że
kupił mi rottweilera albo buldoga. Gdy zobaczył, że nie pytam co przywiózł za
to wyraz mojej twarzy był coraz bardziej niepokojący, podszedł do drzwi i
otworzył je na oścież. Wtedy wybiegła
prosto w moje ramiona Samanta i wpadła mi w objęcia, tuż obok Joe pojawiła się
Sue. Ubrana w skromną beżową sukienkę wyglądała naprawdę pięknie. Włosy miała
upięte do góry w kok, gdzieniegdzie tylko wisiały jej pojedyncze pasma luźno
puszczonych włosów. Spojrzałam na nią nie przestając ściskać Samanty, popłynęły
mi łzy i miałam jedynie nadzieję, że rzekomo wodoodporny tusz, którego użyłam,
nie był tylko reklamowym trikiem.
Spuściła pokornie głowę, po czym ponownie spojrzała na mnie:
-Przepraszam, mam
nadzieję, że mi wybaczysz, bo nie cofnę już tego co się stało.
O dziwo cała złość,
którą wcześniej do niej czułam, jakoś w cudowny sposób rozmyła się w powietrzu.
Może w końcu coś do niej dotarło, zwłaszcza teraz kiedy została sama. Chciałam
w to wierzyć i móc w pełni cieszyć się swym szczęściem.
Ceremonia przebiegła
bez zarzutu, Samanta idąc przed nami rozsypywała płatki czerwonych róż razem z
synem Vicky i Seth’a – Willy’m. Uroczystość weselna również obyła się bez
najmniejszego, zbędnego galimatiasu. Ja również postanowiłam zrobić Thorne’owi
niespodziankę i zaprosiłam na wesele jego syna z pierwszego małżeństwa –
Brian’a. Brian już właściwie nie był dzieckiem, tego lata
kończył siedemnaście lat. Dorastał w prawdzie z matką, ale na mój telefon od
razu odpowiedział pozytywnie. Bawiliśmy się do białego rana i przyznam, że sama
nie spodziewałam się, że będę tak dobrze się bawić.
Życie lubi zaskakiwać,
tak było i tym razem. Moja siostra nawet nie umoczyła ust w alkoholu, bo
rzekomo sama zgłosiła się na terapię odwykową. Na nasz ślub pojawiła się w
towarzystwie mojego osobistego prawnika z firmy – Tony’ego, co mile mnie
zaskoczyło. Powoli wszystko zaczęło się składać w całość i miałam cichą nadzieję ,że te pozytywne
relacje zachowamy na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz