czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział XLVI

XLVI

Moja prawdziwa natura po ostatnim zdarzeniu podpowiadała iż powinnam się całkowicie odizolować od ludzi, którzy zakłócali zdrowe funkcjonowanie. Ilekroć próbowałam być choć odrobinę ludzka, interpretacja tego przez otoczenie była całkowicie sprzeczna z moją.
Przesiadując godzinami na tarasie próbowałam pogodzić się z samą sobą i z wydarzeniami minionego tygodnia. Nie ukrywałam też, że nie mam ochoty na towarzystwo, mój wygląd zaczął się stopniowo zmieniać, do tego miewałam różne nastroje a co gorsza Bóg mi świadkiem, że nie wierzyłam już chyba nikomu.
Stojąc przed dokonaniem wyboru uzmysłowiłam sobie, że tak naprawdę Thorne nie wykazywał ochoty na coś więcej niż opieka nade mną. Mijały tygodnie a on z niewiadomych przyczyn odpychał mnie gdy tylko miało dojść do zbliżenia między nami. Chwilami zastanawiałam się, czy odrzucając Joe’go czy chociażby Cole’a, nie popełniłam błędu. Jaką rolę miał odgrywać w moim życiu, skoro tak bardzo nasze drogi się rozchodziły? Nie potrzebowałam ochrony tylko partnera a najwyraźniej on nie chciał nim być.
Pewnego wieczoru zawitał u mnie Brad, leżąc jak zwykle na tarasie nawet nie drgnęłam. Usiadł przy mnie i uśmiechnął się. Fenomen jego osoby polegał na tym, że zawsze wiedział kiedy się pojawić a kiedy po prostu zignorować moje milczenie.
- Powiesz co się dzieje?
Zapytał, zrobiłam niewinną minę, która zawsze wywoływała w nim pozytywne reakcje.
- Skąd pomysł, że coś się dzieje?
Roześmiał się po tym pytaniu, bo któż lepiej mnie znał jeśli nie on.
- Ja wiem, że milczenie jest złotem ale w twoim przypadku to wołanie o pomoc.
- Więc dziwne, że nikt go nie usłyszał…, nikt poza tobą.
Westchnęłam ciężko, bo czułam się jakoś dziwnie zmęczona, psychicznie zmęczona tym moim żywotem.
- Co ze mną jest nie tak co?
- To chyba nie z tobą jest coś nie tak.
- Pocieszyłeś mnie, widziałeś się z Joe?
- Leczy zranione serce, za to przed godziną wrócił Thorne.
Spojrzałam zdziwiona, w ogóle nie miałam pojęcia, że wyjechał.
- Nie wiedziałaś? Spędził dwa tygodnie w Kosowie.
- Nie.
Zatem dlatego się nie odzywał, nie rozumiałam tylko tego, że pojechał w jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie i nic nie powiedział, jaki miał powód? Dlaczego wszyscy ostatnio traktowali mnie tak jakbym była jajkiem, które w każdej chwili może się rozpaść?
- Przejdziesz się ze mną?
- To chodź.
Wystawił rękę by pomóc mi wstać, zupełnie tak jakbym już miała wielki brzuch a tymczasem ledwo go było widać. Pochwyciłam jego dłoń i z wolna ruszyliśmy na naszą wędrówkę w tak ukochany przeze mnie las.
Po wyjściu Brad’a usnęłam bardzo szybko, ale o pierwszej nad ranem zbudził mnie jakiś hałas. Zerwałam się z łóżka i sięgnęłam po broń. Nie chciało mi się wierzyć, że Brad wrócił o tej porze, tym bardziej, że moja wylewność nie znająca granic przeciągnęła naszą rozmowę na prawie trzy godziny. Sam kazał mi się położyć i wypocząć, zatem kto u licha mógł buszować po moim ogrodzie? W duchu powtarzałam sobie, że panika nie jest dobrym doradcą, ale wyrwana z tak mocnego snu miałam problemy ze spokojnym i logicznym myśleniem. Powoli zeszłam po schodach, ktokolwiek był na zewnątrz nie próbował wejść do środka, słusznie zresztą bo Ray zadbał o zabezpieczenie domu. Skierowałam się do bocznego wyjścia prowadzącego na taras, zdawało mi się, że jakiś cień przemknął tam w pośpiechu. Różne rzeczy przychodziły mi do głowy, ale tak naprawdę, to nie miałam pojęcia kto czaił się w ciemnościach, jedno było pewne, nikt kogo znałam nie zakradałby się o pierwszej w nocy nie korzystając wcześniej z dzwonka do drzwi. Gdy podeszłam do drzwi nie byłam pewna czy powinnam je otworzyć, w końcu dopóki byłam w domu mogłam się czuć bezpieczna.
Jednak postanowiłam wyjść na zewnątrz, średnio co trzydzieści sekund słyszałam niedaleko siebie jakiś ruch, jakby ktoś chciał mnie nastraszyć, obeszłam posesję ale na nikogo nie trafiłam, kiedy chciałam wrócić do domu żeby wziąć telefon i zadzwonić po kogoś z oddziału, dosłownie metr za mną usłyszałam wielki huk, nie zdążyłam jeszcze dobrze zorientować się, że wokół mnie rozchodzi się woń benzyny, kiedy nagle drewniane zadaszenie tarasu  zaczęło całe płonąć, chciałam się usunąć na bok, ale jedna z bocznych belek najwyraźniej wcześniej podciętych piłą runęła wprost na mnie. Chciałam się ruszyć, ale noga uwięzła pod ciężarem, smog unoszący się w powietrzu coraz to mocniej zaczynał mnie dusić. Ktoś przebiegł w kierunku basenu i wbiegł w las. Chyba byłam na w pół przytomna, bo po chwili usłyszałam głośne syreny strażackie a zaraz potem głos Ray’a, który od lat współpracował ze strażą i pomagał im w nagłych przypadkach:
- Kylie! Słyszysz mnie?!
Ubrany w mundur strażacki przejawiał panikę w głosie. Ray oprócz tego, że był agentem, od lat dorabiał w straży, był naprawdę dobry w tym co robił, ale ze względu na naszą pracę, wzywali go do poważniejszych wypadków, gdyż jego dyspozycyjność czasowa pozostawiała wiele do życzenia. Ocknęłam się.
- Słyszę, ale nie mogę się ruszyć, uciekł w las…
Mówiłam bardzo chaotycznie.
- Ray, duszno mi.
- Zaraz to z ciebie ściągniemy, możesz ruszać nogami?
- Tak.
- Dajcie sprzęt!!
Dotknął mi klatki piersiowej i spojrzał poważnie, strażacy ruszali się w pośpiechu, ogień ugasili w mgnieniu oka, po czym dwóch podbiegło do nas ze sprzętem.
- Dzwoniłem do Mark’a, zaraz będzie karetka, brzuch cię nie boli?
- Nie, dlaczego?
Teraz to ja byłam pełna niepokoju.
- Na moje masz pęknięte żebro i złamany obojczyk, trudno ci się oddycha?
Skinęłam tylko głową, po chwili poczułam, że zabrano leżącą na mnie belkę i drugą, której nawet nie zauważyłam kiedy spadła, po sekundzie klęczał nade mną Mark i osłuchiwał mnie, przyniesiono nosze i umieszczono mnie w karetce. Posłyszałam tylko jak sanitariusze rozmawiali między sobą, że to już czwarte takie podpalenie w mojej okolicy. Nie był to zatem żaden planowany zamach na moje życie, tylko padłam ofiarą  oszalałego piromana, który  podpalał wszystko co zdołał. Chyba odczułam ulgę, bo w pierwszym odruchu pomyślałam, że
to ludzie desperata postanowili dla odmiany zemścić się na mnie, nie zmieniało to jednak faktu, że tak naprawdę byłam przerażona. Nie chciałam być sama ale mimo to oświadczyłam Mark’owi, że może zapomnieć o tym, że zostanę w szpitalu. Z dzieckiem było wszystko w porządku, obojczyk był odrobinę stłuczony, ale żebro rzeczywiście tak jak pierwotnie stwierdził Ray – pęknięte. Na szczęście duszności były bardziej efektem nawdychania się dymu niż żebra, więc nie trzeba było nic robić. Mark ponownie mnie osłuchał, po czym spojrzał:
- Cała drżysz, powinnaś zostać chociaż do rana na obserwacji.
- Nie.
Zaprotestowałam stanowczo i w tym momencie do gabinetu zabiegowego wszedł Thorne, wcześniej pukając w drzwi, przywitał się z Mark’iem podając mu rękę a mnie przytulił i pocałował.
- Co z nią?
Zapytał Mark’a, bo moją opinię znał.
- Nie chce zostać do rana, więc nawet na siłę nie będę jej przekonywał.
Spojrzał na nas obydwóch.
- Za chwilę przyniosę ci zalecenia.
Wyszedł z pokoju a ja wtuliłam się w Thorne’a.
- Zabierz mnie stąd proszę.
- Zabiorę.
Zaczął gładzić moje włosy.
Chciałam wrócić do siebie ,ale uparł się, że chłopacy z oddziału zbierają dowody , poza tym, że jest tam Ray więc lepiej jak zabierze mnie do siebie. Zgodziłam się pod warunkiem, że porozmawia ze mną, zgodził się, bo jak sam twierdził też chciał odbyć ze mną rozmowę.
Gdy dojechaliśmy czułam się już trochę lepiej, Mark podał mi w zastrzyku słabe leki przeciwbólowe, więc mogłam jakoś funkcjonować. Zawsze siadaliśmy na tarasie, tym razem poszliśmy do sypialni. Usiadłam na łóżku i rozejrzałam się nieśmiało, wszystko stało dokładnie na tym samym miejscu, na którym pamiętam, gdy byłam tu po raz ostatni. Thorne przyszedł z cappuccino, które obiecał mi już po drodze i usiadł we fotelu przy łóżku.
- Masz do mnie wiele pytań prawda?
Dobrze przemyślałam swoją odpowiedź.
- Właściwie to tylko jedno.
Thorne kiwnął głową jakby wiedział od razu o co mi chodzi, nie chciałam robić niczego na siłę, ale on twierdził, że chce ze mną być, a jak mogłam być z człowiekiem, który wyglądało na to, że się mnie po prostu brzydzi.
- Zrobiłam coś nie tak, czy po prostu brzydzisz się mnie bo jestem w ciąży i to w dodatku…
Wstałam, bo jakoś chyba nie chciało mi się o tym wszystkim mówić, żałowałam, że nie kazałam odwieźć się mimo wszystko do własnego domu.
Thorne złapał mnie w pół i przytrzymał bym nie mogła zrobić ani kroku dalej:
- Zwariowałaś, daj mi wytłumaczyć.
Spojrzałam na niego ale czułam, że za moment się rozpłaczę, mówił dalej:
- Niczego bardziej na świecie nie pragnę tak jak ciebie, ale powiedziałaś, że nie wiesz ile czasu zajmie ci uporanie się ze stratą Rolly’ego, nie chciałem naciskać żeby cię nie zrazić, chciałem mieć pewność, że tego chcesz tak samo mocno jak ja.
Czy to możliwe żeby mężczyzna był tak delikatny i taktowny? Że nie myśli tylko o sobie ale również o moich uczuciach? W zasadzie nie wiedziałam co mam odpowiedzieć, milczałam choć miałam mu tyle do powiedzenia.
- Kiedy dzisiaj dotarło do mnie, że mogło ci się coś stać…
Spuściłam głowę.
- Spójrz na mnie, proszę, Kylie raz cię już straciłem, drugiego chyba bym nie przeżył, wyjdź za mnie.
Teraz zdawało mi się, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, czułam się jakby mój duch stał obok a zupełnie kto inny brałby udział  w tej scenie. Nie docierało do mnie to, że mimo tego iż raz już odmówiłam, on znowu prosi mnie o rękę. Wyjął z kieszeni pudełko, które parę lat temu miał ze sobą w szpitalu, ukląkł przy mnie i pomimo tego iż oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nawet jeśli się zgodzę, to kiedyś będę musiała go opuścić,  miał tą iskrę nadziei w oczach:
- Proszę cię wstań.
Przyklęknęłam przy nim i spojrzałam na pudełko, nie byłam warta tego człowieka i doskonale to wiedziałam, lecz widząc go klęczącego i błagającego o moją rękę, nie umiałam drugi raz odmówić.
- Proszę cię Thorne.
- Zostań moją żoną.
Powtórzył czekając co odpowiem.
- Dobrze, jeśli wstaniesz.
Uśmiechnęłam się do niego, wstał i uniósł mnie też do góry, wystawiłam rękę, bo nie potrafiłam dłużej żyć sama, tylko on wiedział co czuję i jak potoczy się za kilka lat moje życie, a jednak nie bał się spędzić go ze mną, bo tak bardzo mnie kochał. Ja również go kochałam, może nie w ten sam sposób co on mnie, nie wiem czy bardziej byłam mu wdzięczna czy może po prostu egoizm i strach były silniejsze ode mnie. Ludzie docierają się z czasem i w tym przypadku byłam pewna, że właśnie tak się stanie.

Wziął moją rękę i wsunął mi na palec pierścionek, rzucił pudełko za siebie a ja wyczekiwałam następnego kroku. Ujął w obie ręce moją twarz i przyciągnął ją do swojej, po czym zaczął mnie namiętnie całować. Był delikatny gdyż chyba bał się, że moje żebro dokucza mi bardziej niż twierdziłam. Wziął mnie na ręce i położył na łóżku dalej całując. Raz jeszcze spojrzał jakby chciał się upewnić, że naprawdę tego chcę, ale chciałam, niczego bardziej nie potrzebowałam jak jego czułości i silnych ramion. Skinęłam głową jakby w potakującym geście i poddałam się rozkoszy, która zawładnęła moim ciałem. Było zupełnie inaczej niż wtedy gdy byliśmy ze sobą, Thorne dotykał i całował moje ciało w taki sposób jakby czcił każdy jego centymetr. Gdy skończyliśmy, przymknęłam oczy i wtuliłam się w jego nagi tors, zdałam sobie sprawę, że rozpoczęłam kolejny etap swojego życia i to ten, który moim zdaniem miał być najtrudniejszy, gdyż przybliżał mnie do nieuniknionego przeznaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz