czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział XLIII

XLIII

Jednak nie odezwała się, ani po dwóch dniach, ani w kolejnych. Tak jak obiecałam załatwiłam wszelkie możliwe formalności aby pozbawić Sue Ellen praw rodzicielskich. Było tonie lada wyzwanie, bo w oczach prawa była w końcu jej matką.
Samantą zajmowałam się na zmianę z Meg – siostrą Vicky, która szczęśliwym trafem szukała pracy. Zamieszkała ze mną a ja przynajmniej byłam spokojna, że Sam jest w dobrych rękach.
Pewnego popołudnia udałam się do mojego prawnika Tony’ego, który aktualnie prowadził moje interesy związane z firmą. Ufałam mu, w każdym razie na tyle mocno by powierzyć mu tą sprawę:
- Kylie, to nie jest takie proste, w oczach prawa to jej biologiczna matka.
Traciłam cierpliwość, chyba moja desperacja była bardzo widoczna, bo Tony odruchowo odsunął się ode mnie kawałek.
- Nie chcę tego słuchać, ta matka, jak to nazywasz, zostawiła swoje dziecko pod drzwiami mojego domu i całkowicie zaniechała nawet kontaktu z nią czy ze mną. Dla mnie, Sue Ellen, nie ma żadnych praw i tego się trzymaj.
- Dobrze, zrobię wszystko co trzeba żeby sprawa zakończyła się pomyślnie.
Faktycznie tak się stało. W niedługim czasie stałam się pełnoprawnym opiekunem Sam. Wszystko zmierzało wreszcie w jakimś logicznym kierunku.
 W niedługim czasie w końcu trafiliśmy na siedzibę desperata. Zbliżała się środa, wtorek spędziłam z Rolly’m po raz ostatni sam na sam. Wyjaśnił mi co nastąpi, błagał też bym pozwoliła Thorne’owi zaopiekować się mną, nie chciałam się z tym godzić, ale nie miałam wyboru. Gdy zdecydowałam się na związek z nim wyjaśnił mi dokładnie co może się stać, zgodziłam się, a jednak nie umiałam się z nim rozstać.
Kiedy w środę zaatakowaliśmy posiadłość desperata, ruszono na nas szturmem. Odparliśmy atak, ale gdy stanęłam twarzą w twarz z tym szaleńcem, stało się dokładnie to, co przewidział Rolly. Nigdy nie chodziło mu o mnie, tylko o niego, mierzył we mnie, ale gdy zobaczył za mną miłość mojego życia, zmienił kierunek strzału i wycelował prosto w niego. Upadł, zerwałam się z miejsca, Thorne wystrzelił w desperata ale tylko tak aby go unieruchomić. Podbiegłam do leżącego ciała i zaczęłam go obejmować, krew płynęła strumieniem, gdy podbiegł Gino i zmierzył puls, oświadczył, że Rolly nie żyje.
Odegrałam doskonale tą przedostatnią rolę w swoim życiu. Płacząc i obejmując go wzruszyłam wszystkich, którzy zgromadzili się dookoła. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że moje łzy nie były udawane. Ja naprawdę się z nim żegnałam, bo wiedziałam, że nigdy nie wróci. Bóg nie był dla nas tak łaskawy aby pozwolić nam na wieczność. Nasz związek nie trwał może długo, ale był intensywny i niepowtarzalny. Był wyjątkowy.
Po pogrzebie Rolly’ego nic już nie było takie same. Mimo świadomego wyboru, nie potrafiłam poradzić sobie z tym wszystkim. Siadałam na cmentarzu i przypominałam sobie czas z nim spędzony, ten beztroski aczkolwiek niebezpieczny czas. Sądziłam, że szkolenia, które przeszłam uodporniły mnie na to co wiedziałam iż nastąpi.  Tak się jednak nie stało, z niewiadomych przyczyn huśtawka nastrojów była u mnie coraz większa.
Dlaczego tak bardzo rozpaczałam? Przecież Rolly dalej żył, z dala ode mnie, ale żył. Był teraz częścią innego świata, świata w którym nie było dla mnie miejsca i chyba o to, że nie zabrał mnie ze sobą, miałam największy żal.
Tak jednak było bezpieczniej. Wszyscy dookoła musieli wierzyć w to, że Rolly naprawdę zginął, przede wszystkim, musiał wierzyć w to desperat.
To co się stało, zagwarantowało mi bezpieczeństwo na kolejne lata. Jak twierdził Thorne, jedyny wtajemniczony, jego przyjaciel wybrał dla mnie mniejsze zło. Uważał, że lepsze było takie rozwiązanie niż uciekanie przez całe życie. Może miał rację? Tego miałam się już nigdy nie dowiedzieć, za to czekało mnie kolejne zadanie: musiałam powrócić do pracy i poprzedniego życia, tego jakie miałam  zanim na mojej drodze stanął Rolly.
Ten powrót nie był łatwy, złe samopoczucie pogłębiało się. W końcu za namową Thorne’a umówiłam się z Mark’iem, obiecał zrobić mi kompleksowe badania. Kiedy po kilku dniach zadzwonił i zaprosił mnie do siebie na kawę, już coś mi nie pasowało. Rzadko bywał w domu, więc coś z tymi wynikami musiało być niepokojącego, że postanowił wziąć dzień wolnego.
Kiedy przyjechałam zrobił mi kawę a zaraz potem uśmiechnął się. Spojrzałam podejrzliwie:
- Pewnie chcesz porozmawiać o moich wynikach prawda? Bo nie zapraszałbyś mnie bez powodu w środku tygodnia.
Mark uśmiechnął się, po czym odpowiedział:
- Zaprosiłem cię bez powodu, ale masz rację, są i twoje wyniki, których muszę przyznać nie jeden sportowiec mógłby ci pozazdrościć.
Pojawił się niepokój, ale tylko na ułamek sekundy.
- Więc? Co mi jest?
Zapytałam i spojrzałam na Mark’a, nie odpowiedział, a ja z jego miny w sekundzie odczytałam diagnozę, uśmiechnęłam się smutno jakby sama do siebie a w jego oczach dostrzegłam przygnębienie i troskę skierowaną w moją stronę.
- Jestem w ciąży prawda?
Mark skinął tylko głową i patrzył jak zareaguję. Jezu, jaka ja byłam głupia, więc to o to Rolly’emu chodziło mówiąc, że postara się o to, bym zawsze miała go blisko siebie, jak mógł mi nie powiedzieć? Co prawda ja w ogóle nie brałam takiej opcji pod uwagę, bo raczej uchodziłam za stuprocentowy środek antykoncepcyjny, nie mogłam zajść w ciążę a jak już się to udawało, zawsze dochodziło do poronienia.
Nie wiedziałam jak mam zareagować na tą wiadomość, jakoś nie umiałam poskładać myśli, Mark wstał i usiadł koło mnie. Objął mnie jakby w przyjacielskim geście a ja się temu poddałam. Jeszcze rok temu skakałabym pewnie z radości, ale teraz? Wizja samotnego macierzyństwa jakoś nie nastawiała mnie optymistycznie. Oczywiście zawsze jeszcze mogłam poronić, ale jakoś miałam wrażenie, że tym razem tak się nie stanie. Tylko co dalej? Co powinnam zrobić? Jak żyć? Przez godzinę siedziałam tak oparta o niego i zamyślona, on też nic nie mówił, bo wiedział, że potrzebuję skupienia własnych myśli.
Zbliżał się wieczór, kiedy wyjechałam od Mark’a. Długo jeździłam po okolicy nie mogąc znaleźć sobie miejsca, w końcu skręciłam kołami i zaparkowałam prosto pod domem Thorne’a. Nie wiem dlaczego akurat do niego, ale chyba nikogo bliższego na tą chwilę nie miałam. Targało mną na wszystkie strony świata, przecież tak podle wobec niego się zachowałam a teraz przyjechałam w poszukiwaniu wsparcia?
A jednak, wysiadłam i zadzwoniłam nieśmiało do drzwi, otworzył od razu, chyba widział mnie przez okno, spojrzał tak jakby chciał coś powiedzieć, ale wolałam to uprzedzić:
- Jeśli każesz mi odjechać…
Głos zaczął mi się łamać.
- Zrozumiem.
Ale nie zrobił tego, nie wypędził mnie a zamiast tego podszedł i wziął mnie w ramiona, dopiero wtedy chyba tak długo skrywane emocje wzięły górę, bo rozpłakałam się. Staliśmy tak na ganku jeszcze kilka minut, po czym weszliśmy do środka, tego wieczoru już nie rozmawialiśmy, usnęłam w salonie z wycieńczenia, zanim zdążyłam mu cokolwiek powiedzieć.
Kiedy nakrywał mnie kocem spadła moja torebka a z niej wypadły wyniki badań w tym wynik HCG, Thorne przyjrzał się im uważnie, schował z powrotem do torebki, po czym pogłaskał mnie po głowie.
Są czasami jeszcze na świecie dobrzy ludzie, tylko nie zawsze jesteśmy w stanie na nich trafić. Mnie się udało, dostałam drugą szansę na ułożenie wszystkiego.
Choć świat był dla mnie jedną, wielką zagadką, miałam nadzieję, że nie zostanę w tym trudzie sama.
Dni upływały leniwie. Nie byłam w stanie na razie pracować na oddziale, to wszystko było zbyt świeże a i chyba Daniels cieszył się, że nie musi mnie oglądać.
W klubie było tyle papierkowych spraw do nadgonienia, że postanowiłam skupić się nad tym, do czasu aż nie zdecyduję co dalej.  O ciąży na razie nikomu nie mówiłam, uznałam, że tak będzie lepiej, po co wszystkich wtajemniczać skoro nie wiadomo jak się to potoczy.
Żyłam w takim letargu przez te miesiące spędzone z Rolly’m, że zupełnie odzwyczaiłam się od takich rzeczy jak przepychanki Joe’go z kelnerami klubu, problemów moich przyjaciółek w co ubrać się na kolejnego wieczornego grilla, czy chociażby codzienne problemy osób mi bliskich. Czułam się jakby oderwana od nich i nie wiedziałam czy będą skłonni na nowo przyjąć mnie w swoje kręgi. Sporo spraw zaniedbałam i sporo musiałam nadrobić. Mój najmłodszy brat Mett wyjechał na studia z internatem co wiązało się z tym, że należało wreszcie sprzedać dom po rodzicach, raz, że nikt nie chciał w nim mieszkać, dwa, że był zbyt drogi w utrzymaniu. Pit pomógł mi w wystawieniu domu, bo mi mimo wszystko przychodziło to z wielkim trudem. Musiałam jechać tam i przygotować wszystko, pozabierać meble i inne rzeczy. Nie za bardzo wiedziałam jak się do tego wszystkiego zabrać, chciałam aby dom poszedł w dobre ręce bo wszystko co dobre w moim życiu, wiązało się właśnie z nim. 
Kiedy w weekend wybrałam się do rodzinnego domu wraz z Pit’em i zabrałam się za porządkowanie wszystkich rzeczy wspomnienia odżyły z taką siłą, że nie sposób było mi się skupić na tym co robiłam. Weszłam do swojego dawnego pokoju, nikt z mojego rodzeństwa nigdy go nie zajmował. Wszystko wyglądało tak jak w dniu mojej wyprowadzki do Malibu, nawet biurko pozostawione w nieładzie dalej wyglądało identycznie. Usiadłam na łóżku i wyjrzałam przez okno, widok wychodził prosto na skrawek podwórza przy którym było wybrukowane boisko do gry w kosza. To od mojego jak sądziłam ojca odziedziczyłam to zamiłowanie. Grywał z nami zawsze po pracy żeby odreagować stresy podobnie jak ja dzisiaj. Miło było powrócić do tych chwil, kiedy człowiek brnął przez życie do przodu nie oglądając się wstecz, popełniał tyle pomyłek ile był w stanie i baczył na późniejsze konsekwencje. Umawiał się na kilka randek tygodniowo, zakochiwał się w aktorach filmowych, mógł do późna wałęsać się po tak dobrze znanej okolicy a przede wszystkim, mógł pozwolić sobie na to aby bezkarnie smutek i radość następowały we łzach.
Moje rozmyślanie przerwały dobrze mi znane dźwięki wydobywające się z pianina. To Pit uderzał w klawisze wystukując rytm utworu „Do Elizy”, jakże uwielbianego przez moją mamę. Czasami miałam już dość kiedy tak wygrywała w kółko tą samą melodię, zamykałam się w pokoju i zakładałam słuchawki podkręcając maksymalnie muzykę, ale dźwięk pianina rozlegał się wszędzie. Pit uwielbiał kiedy mama grała, zawsze powtarzał, że to muzyka dla jego uszu, często grywali razem. Teraz ja zeszłam na dół i przysiadłam na wielkiej wyściełanej ławce przystawionej do pianina. Zaczęłam z nim wygrywać tak znany a zarazem znienawidzony rytm. Nie wiem które z nas bardziej odczuwało jej brak, ale chyba on. Tak dobrze ją rozumiał, płynęła w nim przez tą muzykę, taka sama delikatność jaka niegdyś w mojej matce. Gdy tak zatraciłam się w kolejnym utworze granym przez Pit’a poczułam coś niesamowitego. Jakby coś zawładnęło moją duszą i dawało niezwykłe ukojenie niczym balsam. Dopiero chyba teraz, gdy po raz pierwszy usiadłam do pianina od czasu znienawidzonych prywatnych lekcji, na które wysyłała mnie mama pełna optymizmu widząc
mnie w roli muzycznego wirtuoza, dotarło do mnie dlaczego tak namiętnie wystukiwała rytmy uderzając w klawisze. Czułam jak wszechmocnie ogarnia mnie taka lekkość umysłu jak nigdy dotąd, muzyka owiała mnie swą łagodnością i sprawiła, że na sercu zrobiło mi się cieplej, zupełnie tak jakbym pogodziła się ze swoim losem i była gotowa do następnego poważnego kroku. Dwu dniowy pobyt w Hills pozwolił mi na dokonanie zmian i uzmysłowienie sobie rzeczy najważniejszych dla mnie. Wiedziałam, że Rolly zabrał coś więcej niż tylko siebie i nasze życie, zabrał też część mnie a w zamian pozostawił namacalną cząstkę siebie. Chciałam ją zachować na zawsze.
Z tą właśnie nadzieją opuściliśmy tak ukochane mi miejsce. Większość mebli przekazaliśmy do ośrodka działającego na rzecz uzależnień młodzieży. Część zabrałam do siebie, kilka szafek chciała Sue twierdząc, że jej się należały, a pianino, sprezentowałam Pit’owi, stwierdziłam, że nikt nie zrobi z niego lepszego użytku niż on. Wprawdzie do mieszkania Pit’a by się nie zmieściło, ale miał za miastem działkę z małym domkiem i tam idealnie się wpasowało. Ten błysk w oczach Pit’a tak bardzo mnie rozczulił, że po raz pierwszy cieszyłam się z podjętej przez siebie decyzji.
Wieczorem pojechałam do klubu żeby pomóc Joe’mu i Brad’owi, stanęłam wraz z Joe za barem, bo wszyscy prawie kelnerzy byli na sali. Ruch był ogromny, ale to raczej nie był powód do zmartwienia. Podczas nalewania piwa z dystrybutora, Joe zagadnął do mnie:
- Posłuchaj słońce, co jutro robisz?
Roześmiałam się, coś knuł, to było pewne.
- To zależy co masz mi do zaoferowania.
Szybko podchwycił mój dobry humor.
- Kochanie żebyś ty wiedziała, co ja mam ci do zaoferowania.
- Dobra, nie przeginaj, mów o co chodzi.
- Muszę odstawić jutro samochód do warsztatu i ktoś musi mnie przywieźć.
Spojrzałam podejrzliwie, co się stało, że mnie o to poprosił? A może najzwyczajniej w świecie stęsknił się?
- No dobrze, skoro tak ładnie prosisz.
-  Super.
Pocałował mnie w policzek.
- Ale ja z powrotem prowadzę.
Teraz to mnie zdenerwował, znowu miałam przerabiać to samo? Joe czuł się pewnie w samochodzie tylko wówczas kiedy sam prowadził.
- Przypominam ci, że to mój samochód.
Uprzedziłam wielce obruszona brakiem entuzjazmu w moje umiejętności.
- Słońce ja to wszystko wiem, ale zdania nie zmienię, baba w samochodzie i to jeszcze z ćwikiem w buzi, nic dobrego nie wróży.
Zmierzyłam go ostrzegawczo wzrokiem, ale wiedział, że żartuję. Przez chwilę nawet zatęskniłam za nim, ale przecież teraz miał Chelsea i synka, nie mogłam burzyć ich życia, choć wiedziałam, że Joe dalej żywi do mnie uczucia. Kiedy zniknął za zapleczem, Brad podszedł do mnie i zaczął się śmiać.
- Co? Już dopatrzył się szansy na powrót do ciebie?
- Nie żartuj sobie, ma rodzinę.
Brad stanął jak wmurowany, to zbiło mnie z piedestału, dlaczego tak się we mnie wpatrywał? Czy coś mnie ominęło? Chyba sporo.
- Ty nic nie wiesz?
- O czym?
- Miesiąc temu Joe wrócił do pustego domu, Chelsea wyczyściła go dokumentnie, zabrała co jej, zabrała co jego, a i zostawiła kartkę z  informacją, że nie ma jej szukać, bo Jake nie jest jego synem.
Przyznam, że takiej bomby się nie spodziewałam. Nie dalej jak rok temu Chelsea błagała mnie o interwencję u Joe’go w jej sprawie a tu takie coś. Sądziłam, że go kocha, że jest dla niej kimś ważnym. Czy ja się kiedyś oduczę naiwności? Na pewno byłoby to dla mnie korzystne, ale…
Mniejsza z ty, wyszło po prostu na to, że zarówno ja jak i Joe byliśmy w równie podbramkowej sytuacji, nie pozostało nam zatem nic innego jak tylko wspierać się wzajemnie. Joe nie zachowywał się jakby spotkała go jakaś krzywda, ale Brad twierdził, że jeszcze miesiąc wcześniej był wrakiem człowieka.
To był wspaniały wieczór, na nowo odżyłam i byłam pełna wiary, że tak już pozostanie. Koło północy w drzwiach klubu pojawił się Thorne. Od razu go zauważyłam, podobnie jak on mnie.
W naszych spojrzeniach było coś takiego…, sama nie wiem jak to nazwać, w zasadzie jeszcze tak na dobre nie uporałam się z moją stratą a już moje myśli zaprzątnięte były kimś innym? Sama się nie poznawałam, ale w końcu zrzuciłam winę na buzujące mi hormony.
Ruch przy barze był już nieco mniejszy, zamiast iść do stolika chłopaków z oddziału kiwnął im tylko ręką, po czym usiadł przy barze. Podeszłam z uśmiechem i oparłam się o ladę:
- Co panu podać?
- Może na początek siebie?
Zmieszałam się, Thorne nigdy nie należał do odważnych kiedy chodziło o kobiety, tym razem mile mnie zaskoczył swoją otwartością.
Z instrumentów dochodziły dźwięki melodii „River Floks In you”. Wystawił rękę w moim kierunku i powiedział:
- Zatańcz ze mną.
Podałam mu swoją i wyszłam zza baru, w milczeniu przeszliśmy na środek parkietu, byliśmy w tym tak naturalni jakbyśmy nigdy się nie rozstali.
 Czy to możliwe, że moja miłość z Rolly’m była jedynie snem a teraz przebudziłam się by na powrót znaleźć się w odpowiednim dla siebie miejscu?
Zatraceni w swej zadumie przesuwaliśmy się w wolnych rytmach muzyki przez całą noc, przez tłumy ludzi przebijały się twarze moich wiernych przyjaciół, które z jakże wielką aprobatą obserwowały to niesamowite zjawisko.

Jednego byłam pewna tego dnia, że powróciłam do życia i świata,  którego zawsze byłam częścią i nieodzownie do niego należałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz