piątek, 14 lutego 2014

Rozdział XII

XII

Kiedy się przebudziłam – stał nade mną Thorne. Rolly’ego nie było. Z niewiadomych mi przyczyn usuwał się na bok zawsze kiedy w moim pobliżu znalazł się Thorne.
Rozejrzałam się. Byłam w oddziałowym laboratorium. Nie pamiętałam nic, ani jak się tam znalazłam, ani co tak naprawdę się stało. Z ręki wystawał mi wenflon, do którego podłączona była kroplówka. Obraz miałam nieco zamazany a cała czułam się niezwykle obolała. Spojrzałam na Thorne’a pytająco:
- Co się stało? Przecież dostałam tylko w rękę.
- Kula uszkodziła nerw, zaczęłaś tracić bardzo dużo krwi, nie można go było opanować.
W ustach czułam niesmak. Pozostałości alkoholu najwyraźniej wymieszały się z podawanymi lekami.
- Podać ci coś?
- Chce mi się pić.
Uniosłam się na łóżku a Thorne podał mi szklankę wody, była ohydna.
- Coś mi jeszcze grozi?
Thorne spojrzał na mnie jakby nie rozumiał pytania.
- Mówię o ręku.
- Nie, wszystko jest już w porządku, ale poboli jakiś czas.
- Co z Cole’m?
- Nic mu nie jest. Kula ledwo drasnęła powłokę skóry.
Na te słowa pomyślałam, że kto się do mnie nie zbliży to dzieje się coś złego. Byłam roztrzęsiona minionymi wydarzeniami, jednak jakiś wewnętrzny głos nakazywał mi jak najszybciej się stamtąd „ulotnić”. Chwyciłam kabel kroplówki i wyrwałam go z ręki razem z wenflonem, Thorne patrzył na mnie jak osłupiały.
- Kylie co robisz?
- Nie zostanę tu ani minuty dłużej, chcę wrócić do domu i muszę zapalić.
- Twój dom wygląda jak pobojowisko.
- Posprzątam.
Uniosłam się z łóżka i zaczęłam się ubierać.
- Kylie bądź że rozsądna.
- Jestem, dlatego muszę stąd wyjść, tak mi właśnie podpowiada rozsądek.
Thorne westchnął ciężko. Z wyrwanego śladu po wenflonie zaczęła lecieć krew, wytarłam ją rękawem, po czym ubrana, zwarta i gotowa do wyjścia spojrzałam na niego, lekarz stojący obok nie próbował oponować.
- Odwiozę cię.
- Będę wdzięczna.
Wyszliśmy z laboratorium, idąc długim korytarzem, musieliśmy minąć oddział, na którym roiło się od agentów. Rolly stojąc przy Colinie spojrzał na mnie, ale nie był kompletnie zaskoczony widząc jak kieruję się do wyjścia. Thorne potulnie wyszedł za mną i odwiózł mnie do domu, kiedy się zatrzymaliśmy, spojrzał na mnie raz jeszcze. Wyszłam z samochodu bez słowa, rzeczywiście w domu wyglądało fatalnie, bałagan był nie do ogarnięcia. Poczułam się bezradna, ukucnęłam na podłodze i miałam ochotę krzyczeć.
Thorne wszedł tuż za mną, spojrzał na mnie, ale nie powiedział ani słowa tylko mnie przytulił.
- Co jest ze mną nie tak? Czego się nie dotknę obraca się w pył, mam już tego dosyć, rozumiesz? Nie daję rady. Kiedy to się skończy?
- Chciałbym móc odpowiedzieć ci na to pytanie, ale niestety nie znam odpowiedzi, nie powiem ci, że jutro będzie ok. bo wiem, że nie będzie, nie wiem jak daleko są rozprzestrzenione wojska Omally’ego(tak miał na imię syn Desperata),ani jak długo potrwa ta wojna. Nie wiem czy zdołamy wyjść z niej cało i czy dzieci zrozumieją naszą pracę. Nie wiem tego wszystkiego tak samo jak ty i też się boję, boję się, że udało mi się ciebie odzyskać a za chwilę mogę cię znowu stracić, bo któreś z nas może nie przeżyć. Wiem tylko jedną rzecz – że nie chcę do tego dopuścić.
Wtuliłam się w niego bo to dawało mi ukojenie. Istotnie wojna, która się rozpoczęła mogła pociągnąć za sobą wiele ofiar a jedyne co mogliśmy zrobić, to nie poddawać się.
Tydzień czasu dochodziłam do siebie, Vicky i Jess pomogły mi uprzątnąć dom, bo ręka niestety dalej nie była tak sprawna jak wcześniej. Dokuczały mi ostre bóle, ale jakoś dawałam radę. O dzieciach nie miałam żadnych informacji, tak jak sądziłam, nie mieli ochoty na spotkanie ze mną. Thorne twierdził, że wszystko u nich w porządku, ale nie pytali o mnie, zupełnie tak jakbym rzeczywiście nie żyła.
Ochrona wokół domu kręciła się dwadzieścia cztery godziny na dobę, miałam powoli tego dosyć, ale tym razem nie protestowałam.
Dni mijały leniwie, z Thorne’m spotykałam się praktycznie codziennie, było mi z nim dobrze, ale tak nie do końca były dla mnie jasne zasady tych spotkań. Wieczorami owszem byliśmy razem, ale w dzień zachowywaliśmy się w stosunku do siebie tak samo jak do pozostałych. Coś mi to przypominało, ale w końcu przywykłam, nie można mieć wszystkiego. Byłam zadowolona, że choć jakaś cząstka jego chce ze mną być, chociaż nie wiedziałam tak do końca czym to było podyktowane.
Rolly praktycznie się do mnie nie odzywał, chyba, że musiał. Czułam różnicę i to kolosalną, nic nie wyglądało jak dawniej mimo, że ludzie zaakceptowali mój powrót. Dalej jednak byli w stosunku do mnie jacyś podejrzliwi, zupełnie tak jakby się obawiali, że to kolejna gra i znowu zniknę. W klubie bywałam coraz częściej i coraz lepiej się tam czułam. Przejęłam większość swoich obowiązków sprzed mojego zniknięcia i zaczęłam coraz więcej czasu tam spędzać. Do firmy nie wróciłam, chociaż odzyskałam swoje udziały, ale postanowiłam, że Connie lepiej wszystko ogarnie, ja jedynie podpisywałam się na ważniejszych dokumentach.
Za  którymś razem kiedy poszłam na kawę z Mark’iem do przy szpitalnego baru, weszła Sue Ellen. W pierwszej chwili na mój widok zemdlała, kiedy po chwili Mark’owi udało się ją ocucić, wpadła w histeryczny szał. Najpierw przez krótką chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem, aż w końcu przemówiła:
- Mark, powiedz mi, że to nieprawda.
Zaczęła jakoś szybko oddychać jakby za chwilę znowu miała zemdleć.
- Powiedz, że za chwilę się obudzę i ona zniknie.
Mark spojrzał na mnie i chyba chciał się uśmiechnąć, ale z fasonem utrzymywał powagę na twarzy.
- Nie Sue, to ci się nie śni. Kylie żyje.
Sue była wściekła i wcale się z tym nie kryła, miała nadzieję już nigdy mnie nie zobaczyć a oto siedziałam teraz przed nią bardziej żywa niż kiedykolwiek.
- Jak mogłaś?
- Sue, nie rób scen, jesteśmy w miejscu publicznym.
Mark próbował ją uspokoić.
- Mam to gdzieś, po co ty w ogóle wróciłaś? Przez pięć cholernych lat nie mogłam uporać się z twoim duchem, tak jakby ziemia nie dość głęboko cię pochowała, a teraz kiedy wreszcie się uporałam ze wszystkim i odzyskałam co mi się należy ty się pojawiasz!
- Nie chcę ci nic odebrać.
- Wszystko co było dla mnie ważne odebrałaś mi lata temu, teraz zostały jedynie ochłapy.
Wstała i bez słowa wyszła , spojrzałam na Mark’a ale mimo tego co usłyszałam, z niewiadomych przyczyn potrafiłam zachować chłodny dystans. Uśmiechnęłam się przez łzy:
- No, przynajmniej raz w swoim życiu była szczera.
- Nie przejmuj się.
- Wiem, gorsze rzeczy już od niej słyszałam, idzie się przyzwyczaić, idziemy?
- Już?
- Muszę wracać do pracy.
- Jasne.
Mark wyjął z kieszeni dziesięciodolarówkę i zostawił na stoliku, wyszliśmy z baru i pożegnaliśmy się przy nim, Mark wrócił do szpitala a ja wsiadłam do samochodu. Coś jednak nie dawało mi spokoju, czułam wewnętrzny niepokój. Bardzo ostrożnie ruszyłam i przezornie włożyłam słuchawkę do ucha. Zerknęłam w lusterko. Z zatoczki bardzo powoli wyjechał samochód, mogłabym przysiąc ,że już go wcześniej widziałam.
- Colin słyszysz mnie?
Zerknęłam do magazynku mojej beretty.
- Chyba mam towarzystwo, wyjeżdżam spod szpitala i kieruję się w waszą stronę.
- Zrozumiałem.
Nie przyspieszałam, samochód za mną również nie zmienił tempa, wtedy słuchawce usłyszałam głos Rolly’ego.
- Jedź objazdem, będziemy tam czekać.
- To dłuższa droga.
- Ale przynajmniej nie ma tam skarpy, z której może cię zepchnąć.
- Zrozumiałam.
Zjechałam na boczny pas, w bocznym lusterku zauważyłam, że z parkingu dwie przecznice dalej wyjechał kolejny samochód, równie znajomy.
Wzięłam z siedzenia swoje skórzane rękawiczki i ubrałam je, gdyż czułam jak dłonie zaczynają mi ślizgać się na kierownicy. Przez okulary słoneczne, w których miałam zamontowaną kamerkę, spojrzałam celowo w lusterka.
- Mam obraz.
Usłyszałam głos Colin’a.
- Skanuj szybciej ten obraz bo zbliżam się do celu a nie chciałabym przez te okulary wylądować na cmentarzu, nic prawie przez nie nie widzę.
- Jasne, sekunda.
W tym samym momencie z wielkiego rozpędu uderzył we mnie samochód, okulary spadły.
Głową uderzyłam o kierownicę, ale pędem wybiegłam  i ostrzelałam samochód, który we mnie uderzył. Nie minęła minuta i podjechały nasze oddziałowe wozy, przekulnęłam  się w stronę kolejnego drzewa i oddałam kolejny strzał. Z oddali zauważyłam Rolly’ego, strzelał karabinem przed siebie a ludzie Omally’ego padali jeden po drugim. Idiotka, widząc go poczułam się pewniej i ruszyłam w jego stronę nie zauważając tym samym, że tuż za mną czai się jeden z „bandytów”. Zamachnął się na mnie potężną gałęzią, to zwaliło mnie z nóg, zawyłam. Ból promieniował wszędzie, nie mogłam się podnieść, Kim wycelowała mu prosto w serce i podbiegła do mnie.
- Kylie! Możesz się ruszać?
Resztką sił odpowiedziałam.
- Nie.
- Cholera, Rolly!!
Rolly podbiegł szybko do mnie i odłożył karabin:
- Gdzie cię boli?
- Plecy, całe.
Włożył powoli rękę pod moje plecy, syknęłam.
- Boli.
- Wiem, ale jeśli teraz ci tego nie nastawimy, to do końca życia będziesz kaleką, Gino!!
Gino szybko podbiegł i uklęknął przy mnie.
- Nastawiamy.
Gino spojrzał niepewnie na niego, po czym na Kim.
- Nie mam morfiny, pakowałem się w biegu.
- Da radę bez.
Gino spojrzał na niego błagalnie zupełnie jakby chciał mu za wszelką cenę wbić do głowy, że to ból nie do opisania. Ale Rolly był nieugięty, zwłaszcza w sprawach dotyczących wytrzymałości bólowej, dla niego nie było zmiłuj.
Widząc opór Gina, spojrzał na niego poważnie.
- To rozkaz.
Gino spojrzał na mnie, leciały mi łzy, kiwnęłam głową na tak, ale nie był zadowolony.
- To rzeź, mam nadzieję, że znasz ją tak dobrze jak twierdzisz.
Rolly wziął kawałek grubego patyka i wepchnął mi go między zęby żebym z bólu nie połknęła języka, skinął na Gina zaraz po tym jak ujął mnie z całej siły za nadgarstki, Gino chwycił mnie za uda i z całej siły szarpnął, wrzasnęłam tak głośno, że chyba cały las mnie słyszał. Z bólu w jednej minucie poczułam nachodzącą gorączkę, ale po chwili ból ustąpił, Gino spojrzał na mój mdlejący wzrok:
- Kylie, w porządku?
Kiwnęłam głową a ten spojrzał na Rolly’ego, to prawda, że nikt nie znał mnie lepiej od niego, doskonale wiedział co jestem w stanie przetrzymać a co nie, nigdy  nie naraziłby mnie na ryzyko, z którym bym sobie nie poradziła.
- Musisz się ruszyć, możesz?
- Chyba.
- Spróbuj.
Rolly podepchnął swoje kolana pod moje plecy i pomógł mi wstać. Nie mogłam uwierzyć, jeszcze pięć minut temu nie mogłam się ruszyć a teraz stałam o własnych siłach. Spojrzałam na Gina i mrugnęłam do niego.
- Musisz mnie tego nauczyć.
- Napędziłaś mi stracha.
Gino i Kim zeszli do pozostałych a ja dopiero teraz poczułam, że Rolly popuszcza swój ciepły uścisk zaciśnięty na moich udach i rękach. Spojrzałam na niego, kiedy mnie puścił, poczułam się taka pusta i rozdarta, rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku skierowane do Thorne’a a chemiczną zależnością, która mimo wszystko łączyła mnie z Rolly’m.
- Dziękuję.

Powiedziałam a on skinął głową. Nie rozumiałam w tym wszystkim tylko jednego, jeśli żywił do mnie jakiekolwiek jeszcze uczucia, to dlaczego z taką łatwością mnie odtrącił? Niestety tego się od niego nie dowiedziałam, miałam jedynie nadzieję, że z czasem poznam odpowiedź.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz