LIV
Już nigdy później nie
mogliśmy mieć pewności ilu jego wyznawców nie udało nam się zabić i czy nie
zechcą pomścić pamięci swojego guru. Żaden dzień nie był już tak spokojny jak
niegdyś. Każde na swój sposób odczuwało niepokój po minionych zdarzeniach, Kim
chyba najdotkliwiej. Doszła co prawda do siebie a to, że Gino jak twierdziła
uratował jej na czas życie, wpłynęło na rozwój dalszych wypadków i silnie
rozwijającego się z czasem uczucia. Nagle jakby większość z nas spostrzegła jak
kruche potrafi być życie. Siłą woli zaczęliśmy bardziej pielęgnować to co
posiadaliśmy, cieszyliśmy się każdą chwilą i dążyliśmy uparcie do stabilizacji
– jakże potrzebnej w naszej pokręconej profesji.
Unikaliśmy samotności
i wspieraliśmy się nawzajem na tyle, na ile było to możliwe.
Ja chyba najmniej
rozpamiętywałam to co się stało, nie mniej jedna rzecz spędzała mi sen z powiek
– Morou, którego wypuściłam na przynętę a ślad niestety za nim zaginął.
To było głównym
powodem, dla którego musiałam się mieć szczególnie na baczności, wiedziałam, że
nie spocznie dopóki mnie nie dostanie.
Generał Herlow poszedł wreszcie na zasłużoną
emeryturę, lecz zanim to uczynił, wezwał mnie do siebie żeby osobiście mi
podziękować za ofiarowany spokój i by odznaczyć mnie medalem za odwagę. Było to
dla mnie wyjątkowo ważne wyróżnienie ponieważ zawsze w stosunku do własnej
osoby byłam dość krytyczna i zachowywałam pewien dystans co do wielkości moich
uczynków. Nawet ze strony mojego męża doczekałam się pochwały, choć stwierdził,
że swoim pochopnym zachowaniem naraziłam go na nie lada stres.
Ostatnimi czasy
starałam się nadgonić czas i za wszelką cenę robiłam wszystko by wynagrodzić
dzieciom stracone chwile z ostatnich kilku miesięcy, w których to pochłonięta
byłam pracą.
Na zakończenie liceum
u Samanty moja rodzina stawiła się w komplecie, Sue przyszła z Tony’m – moim
prawnikiem więc mogłam mieć pewność, że jej życie zaczyna być bardziej
unormowane niż do tej pory. Najbardziej wzruszającym momentem w czasie tej gali
była przemowa mojej siostrzenicy, skierowana poniekąd w dużej mierze do mnie,
bo chyba dla nikogo nie znaczyła tak wiele. Kiedy ujrzałam ją na podium tego
samego miejsca, z którego niegdyś ja sama wygłaszałam mowę końcową,
zrozumiałam, że czas spędzony z nią nie poszedł na marne. Nie potrafię słowo w
słowo powtórzyć tego, co jak się zdawało płynęło z głębi jej serca, lecz
brzmiało to mniej więcej tak:
- Drodzy rodzice,
szanowni nauczyciele, uczniowie , przyjaciele. Jak co roku w tej szkole rozlega
się dla kolejnej klasy ostatni dzwonek,
tym razem, zadzwonił on dla nas. Już nigdy więcej nie powrócą te
beztroskie chwile, w których pozwalano nam błądzić po omacku i śmiać się do
woli. Z sercem przepełnionym nowymi nadziejami ruszamy w dorosły świat, niechaj
wiedza i umiejętności, które pozyskaliśmy w tej szkole, pozwolą nam na rozważne
decyzje i mądre wybory, abyśmy tą naukę i tą szkołę wynieśli na najwyższy
piedestał naszej świadomości, niech nie zostanie ona przyćmiona przez pochopnie
popełniony błąd czy szaleńczy wybryk.
Pozwólmy naszym rodzinom cieszyć się z tego kim się staliśmy, abyśmy godnie i z
należytym szacunkiem reprezentowali nasz kraj i aby w przyszłości nasza szkoła
mogła być dumna z tego, że byliśmy członkami tejże społeczności. Patrzymy
dzisiaj w przyszłość pełni nadziei na lepsze jutro, wierzymy, że posiadana
wiedza da nam możliwość stworzenia czegoś wielkiego, czegoś dzięki czemu będziemy w stanie godnie naśladować ludzi,
których szanujemy i podziwiamy, chcemy też wierzyć, że trud naszych starań
uwieńczony tymi oto dyplomami, pozwoli nam przemierzyć świat w pełnej krasie
nie zapominając kim naprawdę jesteśmy. Dziękujemy.
Prawdę mówiąc nie
sądziłam, że Samanta była zdolna do tak oryginalnej przemowy, lecz sprawiła, że
byłam dumna z niej bardziej niż kiedykolwiek. Miałam nadzieję, że porzuciła
wreszcie dziecięce marzenia a wiedza nabyta przez lata posłuży jej w dorosłym
życiu i pozwoli uniknąć rozczarowań. Po rozdaniu dyplomów wybraliśmy się
wszyscy na kolację i po raz pierwszy w życiu chyba poczułam, że naprawdę
jesteśmy sobie wszyscy bliscy.
Po akcji z Desperatem
nasza jednostka bardzo hojnie została dofinansowana i pozwoliło nam to na zakup
lepszego niż dotychczas sprzętu. Wszystko sprzyjało nam znakomicie i miałam
wrażenie, że wreszcie nasze życie zaczyna nabierać wesołych barw, nie to żebym
łudziła się, że pozostanie tak już do końca, nie mniej wierzyłam, że wszystko
zmierza ku lepszemu.
Nazajutrz wybrałam się
do Joe’go, który poprosił o spotkanie pod klubem, chciał obgadać rzekomo złoty
interes. Podjechałam pod klub, był 19 sierpnia, kiedy wyszłam z samochodu
zostawiając go wyjątkowo po drugiej strony ulicy, gdyż wjazd na parking
blokował dostawczy samochód, który przyjechał z zaopatrzeniem. Joe już czekał,
podeszłam w wyjątkowo dobrym humorze, gdyż tego dnia przypadała moja i Thorne’a
kolejna rocznica ślubu, z tej okazji mieliśmy zjeść wieczorem kolację.
- Więc? Cóż to za
ważna sprawa, która nie mogła poczekać do jutra?
Zapytałam a on
uśmiechnął się do mnie tak szarmancko jak już dawno tego nie robił:
- Pięknie wyglądasz.
- No jeśli zaczynasz
od komplementów, to musi ci bardzo na czymś zależeć.
Uśmiechnęłam się i
uniosłam brwi czekając co powie.
- Wyliczyłem wszystko,
możemy powiększyć sieć klubów, mamy dobry lokal i to za okazyjnie niską cenę,
wystarczy, że złożysz tu swój podpis i możemy z Brad’em zacząć działać.
- Widzę, że pomyślałeś
o wszystkim co?
- To dobry interes,
chyba przekonałaś się ostatnio, że można mi ufać co?
Rzeczywiście,
ostatnimi czasy Joe prowadził się nienagannie, nie wstrzymał awantur, nie
nadużywał alkoholu a i wiem, że z narkotykami nie miał do czynienia od długich
miesięcy.
- A jeśli podpisze? Co
będę z tego miała?
Zaczęłam się
przekomarzać, bo bardzo lubiłam, kiedy Joe błagał mnie tymi swoimi wyszukanymi
argumentami.
- Co zechcesz, jestem
do twojej dyspozycji, tylko wcześniej odpraw swojego męża na jakieś szkolenie i
jestem twój.
Zaczęłam się śmiać.
- Zarozumialec.
Wyciągnęłam rękę:
- Daj mi ten długopis,
bo coś mi mówi, że jak ci tego nie podpiszę to mi nie dasz żyć.
Dał mi długopis i
odpowiedział z zadowoleniem w głosie:
- Dobrze mnie znasz
kochanie.
Podpisałam mu
niezbędne dokumenty.
- Dzisiaj mnie nie
będzie w klubie, więc dopilnuj wszystkiego, spotkamy się jutro, a teraz uciekam
bo jadę jeszcze do fryzjera.
- Jasne, jestem twoim
dłużnikiem.
Mrugnęłam do niego:
- Nie masz pojęcia jak
wielkim.
Z uśmiechem na twarzy
skierowałam się do samochodu, wtedy krzyknął do mnie:
- Hej Kal!
Obróciłam się i
spojrzałam na niego, stałam w połowie ulicy.
- A co z tą randką?!
Rozłożyłam ręce i
uśmiechnęłam się szeroko:
- Zastanowię się!!
Powiedziałam
żartobliwie i kiedy obróciłam się by iść
dalej do samochodu, nagle z nikąd zauważyłam pędzący wprost na mnie samochód,
Joe przeraził się i ruszył biegiem w moją stronę, lecz ja zdążyłam jedynie
spojrzeć na kierowcę i ujrzałam twarz Morou’a. Samochód uderzył we mnie z
potężną siłą akurat w momencie, gdy Joe podbiegł do mnie . Morou zatrzymał się
na poboczu ale nie wysiadł. Joe pochylił się nade mną i pochwycił moją głowę,
jego łzy spadały na moje policzki, ściskał mnie i klął do siebie, ktoś
zawiadomił karetkę i policję:
- Czemu cię
zawołałem?!! Nie zostawiaj mnie, Kylie słyszysz? Musisz żyć!!
Objął mnie jeszcze
silniej a ja poczułam jak lekko i bezwiednie moja dusza unosi się ponad moje ciało, które nadal leżało na ulicy. Joe
klęczał z kałuży krwi i nie chciał mnie wypuścić nawet wtedy kiedy Mark
podbiegł z zestawem do resuscytacji, w końcu Brad i Ray odciągnęli go ode mnie
by mógł próbować przywrócić mnie do życia. Zmierzył mi puls i ręce mu zadrżały,
zrobił mi zastrzyk i patrzył, lecz moje ciało nie reagowało, spojrzał na Joe’go
i pokiwał głową na nie, wtedy Joe wpadł w szał i podbiegł do samochodu Morou’a,
wyciągnął go siłą zza kierownicy i powalił na maskę samochodu:
- Wiesz co zrobiłeś!!
Morou milczał.
- Pytam czy wiesz co
zrobiłeś?!!
Morou jakby się ocknął
i spojrzał na niego:
- Wiem, zabiłem Kylie
Hopper.
Joe zawył jak dzikie
zwierzę, po czym wyjął pistolet i wystrzelił mu w głowę, nikt nawet nie zdążył
zareagować, Morou padł na ziemię martwy a Joe? Chyba dopiero po chwili dotarło
do niego, że stał się tym samym co my wszyscy – dzikim zwierzęciem, które z
zimną krwią potrafi pozbawić kogoś życia.
Rzucił pistolet na
ziemię i ponownie podbiegł do mnie, lecz poczuł jedynie jak uszło ze mnie
życie, moje powieki były martwe, Mark dalej trząsł się a po polikach spłynęły
łzy.
Sądziłam, że moja
śmierć przyniesie komuś ulgę, unosiłam się w powietrzu i obserwowałam jak
żałośnie płaczą wszyscy nad moim ciałem, mój świat się skończył, lecz wyglądało
to tak jakby ich również.
Na prośbę, którą umieściłam
w testamencie pochowano mnie obok Rolly’ego, Nick’a i mojego synka. Mój pogrzeb
wyglądał jak żałoba narodowa, ludzie którzy mnie znali utworzyli konwój sunący
po ulicach, Cole, Brad, Joe i Seth nieśli moją trumnę a zaraz za nimi szedł
Thorne z moimi dziećmi i resztą rodziny, przed trumną niesiono moje wielkie
zdjęcie.
Pochowano mnie w
blasku chwały ze wszystkimi należnymi mi honorami. Nie sądziłam, że tak wielu
ludzi mogło uczestniczyć w pogrzebie. Jedni przyszli z przywiązania, miłości i
szacunku, inni – ze zwyczajnej ludzkiej ciekawości. Sue stała bardzo blisko
mojej trumny kiedy ksiądz przemawiał, lecz stała zupełnie nieruchomo, z jej
twarzy nie można było wyczytać kompletnie nic, nie wiem czy czuła ulgę czy
cierpiała. Kiedy złożono amerykańską flagę w trójkąt i dano ją Thorne’owi,
wystrzelano trzy razy w powietrze, po czym nad cmentarzem przeleciały dwa F-16,
które kołysząc skrzydłami wykonały gest pożegnania lotniczego. Generał Harlow,
który przybył osobiście by mnie pożegnać wygłosił krótką przemowę na temat
mojego hartu ducha, wytrwałości oraz wielkiej odwagi i zasług i wtedy
nieoczekiwanie na trumnę rzuciła się Samanta. Tak rozpaczliwie płakała krzycząc
na zmianę, że nie mam jej opuszczać iż w pewnym momencie naprawdę wyglądało to
wszystko bardzo dramatycznie, Vicky nie mogąc
opanować emocji zalała
się rzewnymi łzami próbując ją odciągnąć, Sue w ogóle nie zareagowała. Pit i
Ray z trudem ściągnęli ją z trumny a Mark szybko zaaplikował jej środek
uspokajający. Na tabliczce nagrobnej wyryto napis : „Ile trzeba siły, by siłę śmierci zmóc i po odejściu zostać”.
Nie chciałam by po
mnie płakano, za życia osiągnęłam wszystko co chciałam, zdążyłam również
uporządkować kwestie spadkowe więc z czystym sumieniem mogłam spokojnie złożyć
swe ciało do grobu i usnąć.
Moje dzieci były
bardzo silne, do tego stopnia, że dźwignęły się po swojej tragedii niesłychanie
szybko. Thorne zniósł to o wiele ciężej od dzieci, bo to prawda co lekarze
mówią, rany dzieci goją się równie szybko co na psie, z dorosłymi jest inaczej.
Thorne przez pierwsze miesiące często przesiadywał przy moim grobie na ławce w
alejce na której kiedyś siedzieliśmy razem tuż przed naszym ślubem. Później
było już lepiej, wieczorami chodził na spacery wzdłuż plaży tą samą drogę co
kiedyś chodziliśmy razem, często zabierał dzieci, w końcu chyba pogodził się z
moim odejściem, gdyż coraz częściej spoglądał w niebo i uśmiechał się jakby do
mnie.
Co do Joe’go, to chyba
nigdy już nie odzyskał swojej równowagi, potrafił godzinami przesiadywać w
gabinecie klubu i wpatrywać się w moje zdjęcie, na grobie składał kwiaty
każdego dwudziestego a przy tym nie raz klął i lamentował. Nigdy tak naprawdę
nie pogodził się ze swoją stratą. W jednej z rozmów z Vicky powiedział:
- Kylie była moim
życiowym światłem rozumiesz? Miłością mojego życia, a teraz jej nie ma, nigdy
już nie wejdzie, nie uśmiechnie się do mnie, nie wysłucha kiedy będę miał doła,
po co jeszcze mam żyć skoro tylko się męczę?
Na te słowa łzy naszły
mu do oczu, Vicky nieco szybciej popłynęły po policzkach.
- Nic mi już nie
zostało, zabrała ze sobą wszystko, wszystko co było dla mnie ważne i dla czego
mogłem żyć. Ukrył twarz w dłoniach, Vicky podeszła do niego, miała dokładnie te
same odczucia, nic już nie było dla nich takie jak kiedyś, spojrzała mu w oczy i
rzekła:
- Mi też ciągle się
wydaje, że za chwilę tu wejdzie uśmiechnięta jak zwykle.
Uścisnęli się w
przyjaznym geście jakby próbując na siłę ukoić swój ból, potrzebowali się
wzajemnie, gdyż razem łatwiej było im to wszystko znosić.
Prawdopodobnie długo jeszcze
trwała by ich udręka gdyby nie Samanta. Przez wiele miesięcy nie odzywała się
do nikogo a wszyscy z kolei myśleli, że przeżywa swój smutek w samotności.
Pewnego dnia zawitała u Vicky, akurat był u niej Joe. Wyjęła książkę w sztywnej
oprawie zatytułowanej: „Kylie – historia
prawdziwa”.
Na okładce było moje
zdjęcie, to samo, które niesiono przed moją trumną, Vicky poleciały łzy:
- Wygląda jak żywa.
- Dla mnie nigdy nie
umarła.
Samanta odpowiedziała
z takim przekonaniem, że rzeczywiście atmosfera zaczęła się nieco rozluźniać.
Vicky otworzyła na pierwszej stronie gdzie widniała dedykacja:
Mojej najukochańszej cioci –
Samanta
- Pięknie, byłaby z
ciebie dumna, zasłużyła na to, historia zwykłej dziewczyny z niezwykłym życiem.
Vicky spojrzała na
Joe’go a ten uśmiechnął się.
- To egzemplarz
promocyjny, jutro książka rusza do druku, znalazłam wydawcę.
Joe kiwnął głową
porozumiewawczo.
Bardzo rozczulił mnie
ten gest choć nie byłam pewna czy zasłużyłam sobie na te wszystkie względy
ludzi, nie będę przytaczać wszystkiego, lecz ostatnie zdanie książki ujęło mnie
najbardziej i do końca świata będę je w myślach przytaczać:
- …„ Wiem, że na krótko przed śmiercią spisała swój testament, czy
czuła że nastąpi jej przedwczesna śmierć? Tego nie wiem, wiem za to, że była najlepszym
człowiekiem pod słońcem, blask jaki bił od niej rozjaśniał mój najsmutniejszy
dzień, na zawsze pozostanie w sercach i świadomości ludzi, dla których stała
się wzorem i oparciem. Mam nadzieję, że w tym lepszym wymiarze odnalazła swój
spokój – spokój na który tak bardzo zasługiwała. Los nie był dla mnie łaskawy i
zabrał mi ją zbyt szybko, ale wierzę, że duch który po niej pozostał, przetrwa
w moich myślach na wieki”.
Sue Ellen siedząca na
tarasie w moim domu skończywszy czytać zamknęła książkę. Spojrzała na moje
zdjęcie na okładce, po czym uniosła oczy wyżej jakby w kierunku nieba,
pogodzona jakby ze swym niechybnym losem. Sądząc po wyrazie jej poważnej
twarzy, smutek dawno minął i ustąpił swego miejsca uldze. Odrzuciła książkę na
leżak i zapaliła papierosa stanąwszy po przeciwnej stronie mojego ukochanego
lasu wypuściła z całych sił wciągnięty wcześniej papierosowy dym, uśmiechnęła
się jakby do siebie i w tym samym momencie niebo przeszył potężny piorun.
Uskoczyła na bok jakby w obawie, że dosięgnie ją któryś by ukarać jej grzeszne myśli. Jeszcze raz obróciła się i
spojrzała na oprawę książki, deszcz zacinał niemiłosiernie jednak okładka dalej
pozostawała sucha. Sue spostrzegłszy to próbowała chyba sama siebie przywołać
do porządku czując, że mój duch pozostał w tym domu i okolicy. Jej przerażenie
było równie intensywne co szalejąca burza, spojrzała raz jeszcze w kierunku
lasu, gdzie drzewa jakby kłaniały się dawnej pani swego domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz