czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział LIV

LIV

Już nigdy później nie mogliśmy mieć pewności ilu jego wyznawców nie udało nam się zabić i czy nie zechcą pomścić pamięci swojego guru. Żaden dzień nie był już tak spokojny jak niegdyś. Każde na swój sposób odczuwało niepokój po minionych zdarzeniach, Kim chyba najdotkliwiej. Doszła co prawda do siebie a to, że Gino jak twierdziła uratował jej na czas życie, wpłynęło na rozwój dalszych wypadków i silnie rozwijającego się z czasem uczucia. Nagle jakby większość z nas spostrzegła jak kruche potrafi być życie. Siłą woli zaczęliśmy bardziej pielęgnować to co posiadaliśmy, cieszyliśmy się każdą chwilą i dążyliśmy uparcie do stabilizacji – jakże potrzebnej w naszej pokręconej profesji.
Unikaliśmy samotności i wspieraliśmy się nawzajem na tyle, na ile było to możliwe.
Ja chyba najmniej rozpamiętywałam to co się stało, nie mniej jedna rzecz spędzała mi sen z powiek – Morou, którego wypuściłam na przynętę a ślad niestety za nim zaginął.
To było głównym powodem, dla którego musiałam się mieć szczególnie na baczności, wiedziałam, że nie spocznie dopóki mnie nie dostanie.
 Generał Herlow poszedł wreszcie na zasłużoną emeryturę, lecz zanim to uczynił, wezwał mnie do siebie żeby osobiście mi podziękować za ofiarowany spokój i by odznaczyć mnie medalem za odwagę. Było to dla mnie wyjątkowo ważne wyróżnienie ponieważ zawsze w stosunku do własnej osoby byłam dość krytyczna i zachowywałam pewien dystans co do wielkości moich uczynków. Nawet ze strony mojego męża doczekałam się pochwały, choć stwierdził, że swoim pochopnym zachowaniem naraziłam go na nie lada stres.
Ostatnimi czasy starałam się nadgonić czas i za wszelką cenę robiłam wszystko by wynagrodzić dzieciom stracone chwile z ostatnich kilku miesięcy, w których to pochłonięta byłam pracą.
Na zakończenie liceum u Samanty moja rodzina stawiła się w komplecie, Sue przyszła z Tony’m – moim prawnikiem więc mogłam mieć pewność, że jej życie zaczyna być bardziej unormowane niż do tej pory. Najbardziej wzruszającym momentem w czasie tej gali była przemowa mojej siostrzenicy, skierowana poniekąd w dużej mierze do mnie, bo chyba dla nikogo nie znaczyła tak wiele. Kiedy ujrzałam ją na podium tego samego miejsca, z którego niegdyś ja sama wygłaszałam mowę końcową, zrozumiałam, że czas spędzony z nią nie poszedł na marne. Nie potrafię słowo w słowo powtórzyć tego, co jak się zdawało płynęło z głębi jej serca, lecz brzmiało to mniej więcej tak:
- Drodzy rodzice, szanowni nauczyciele, uczniowie , przyjaciele. Jak co roku w tej szkole rozlega się dla kolejnej klasy ostatni dzwonek,  tym razem, zadzwonił on dla nas. Już nigdy więcej nie powrócą te beztroskie chwile, w których pozwalano nam błądzić po omacku i śmiać się do woli. Z sercem przepełnionym nowymi nadziejami ruszamy w dorosły świat, niechaj wiedza i umiejętności, które pozyskaliśmy w tej szkole, pozwolą nam na rozważne decyzje i mądre wybory, abyśmy tą naukę i tą szkołę wynieśli na najwyższy piedestał naszej świadomości, niech nie zostanie ona przyćmiona przez pochopnie popełniony błąd  czy szaleńczy wybryk. Pozwólmy naszym rodzinom cieszyć się z tego kim się staliśmy, abyśmy godnie i z należytym szacunkiem reprezentowali nasz kraj i aby w przyszłości nasza szkoła mogła być dumna z tego, że byliśmy członkami tejże społeczności. Patrzymy dzisiaj w przyszłość pełni nadziei na lepsze jutro, wierzymy, że posiadana wiedza da nam możliwość stworzenia czegoś wielkiego, czegoś dzięki czemu  będziemy w stanie godnie naśladować ludzi, których szanujemy i podziwiamy, chcemy też wierzyć, że trud naszych starań uwieńczony tymi oto dyplomami, pozwoli nam przemierzyć świat w pełnej krasie nie zapominając kim naprawdę jesteśmy. Dziękujemy.
Prawdę mówiąc nie sądziłam, że Samanta była zdolna do tak oryginalnej przemowy, lecz sprawiła, że byłam dumna z niej bardziej niż kiedykolwiek. Miałam nadzieję, że porzuciła wreszcie dziecięce marzenia a wiedza nabyta przez lata posłuży jej w dorosłym życiu i pozwoli uniknąć rozczarowań. Po rozdaniu dyplomów wybraliśmy się wszyscy na kolację i po raz pierwszy w życiu chyba poczułam, że naprawdę jesteśmy sobie wszyscy bliscy.
Po akcji z Desperatem nasza jednostka bardzo hojnie została dofinansowana i pozwoliło nam to na zakup lepszego niż dotychczas sprzętu. Wszystko sprzyjało nam znakomicie i miałam wrażenie, że wreszcie nasze życie zaczyna nabierać wesołych barw, nie to żebym łudziła się, że pozostanie tak już do końca, nie mniej wierzyłam, że wszystko zmierza ku lepszemu.
Nazajutrz wybrałam się do Joe’go, który poprosił o spotkanie pod klubem, chciał obgadać rzekomo złoty interes. Podjechałam pod klub, był 19 sierpnia, kiedy wyszłam z samochodu zostawiając go wyjątkowo po drugiej strony ulicy, gdyż wjazd na parking blokował dostawczy samochód, który przyjechał z zaopatrzeniem. Joe już czekał, podeszłam w wyjątkowo dobrym humorze, gdyż tego dnia przypadała moja i Thorne’a kolejna rocznica ślubu, z tej okazji mieliśmy zjeść wieczorem kolację.
- Więc? Cóż to za ważna sprawa, która nie mogła poczekać do jutra?
Zapytałam a on uśmiechnął się do mnie tak szarmancko jak już dawno tego nie robił:
- Pięknie wyglądasz.
- No jeśli zaczynasz od komplementów, to musi ci bardzo na czymś zależeć.
Uśmiechnęłam się i uniosłam brwi czekając co powie.
- Wyliczyłem wszystko, możemy powiększyć sieć klubów, mamy dobry lokal i to za okazyjnie niską cenę, wystarczy, że złożysz tu swój podpis i możemy z Brad’em zacząć działać.
- Widzę, że pomyślałeś o wszystkim co?
- To dobry interes, chyba przekonałaś się ostatnio, że można mi ufać co?
Rzeczywiście, ostatnimi czasy Joe prowadził się nienagannie, nie wstrzymał awantur, nie nadużywał alkoholu a i wiem, że z narkotykami nie miał do czynienia od długich miesięcy.
- A jeśli podpisze? Co będę z tego miała?
Zaczęłam się przekomarzać, bo bardzo lubiłam, kiedy Joe błagał mnie tymi swoimi wyszukanymi argumentami.
- Co zechcesz, jestem do twojej dyspozycji, tylko wcześniej odpraw swojego męża na jakieś szkolenie i jestem twój.
Zaczęłam się śmiać.
- Zarozumialec.
Wyciągnęłam rękę:
- Daj mi ten długopis, bo coś mi mówi, że jak ci tego nie podpiszę to mi nie dasz żyć.
Dał mi długopis i odpowiedział z zadowoleniem w głosie:
- Dobrze mnie znasz kochanie.
Podpisałam mu niezbędne dokumenty.
- Dzisiaj mnie nie będzie w klubie, więc dopilnuj wszystkiego, spotkamy się jutro, a teraz uciekam bo jadę jeszcze do fryzjera.
- Jasne, jestem twoim dłużnikiem.
Mrugnęłam do niego:
- Nie masz pojęcia jak wielkim.
Z uśmiechem na twarzy skierowałam się do samochodu, wtedy krzyknął do mnie:
- Hej Kal!
Obróciłam się i spojrzałam na niego, stałam w połowie ulicy.
- A co z tą randką?!
Rozłożyłam ręce i uśmiechnęłam się szeroko:
- Zastanowię się!!
Powiedziałam żartobliwie  i kiedy obróciłam się by iść dalej do samochodu, nagle z nikąd zauważyłam pędzący wprost na mnie samochód, Joe przeraził się i ruszył biegiem w moją stronę, lecz ja zdążyłam jedynie spojrzeć na kierowcę i ujrzałam twarz Morou’a. Samochód uderzył we mnie z potężną siłą akurat w momencie, gdy Joe podbiegł do mnie . Morou zatrzymał się na poboczu ale nie wysiadł. Joe pochylił się nade mną i pochwycił moją głowę, jego łzy spadały na moje policzki, ściskał mnie i klął do siebie, ktoś zawiadomił karetkę i policję:
- Czemu cię zawołałem?!! Nie zostawiaj mnie, Kylie słyszysz? Musisz żyć!!
Objął mnie jeszcze silniej a ja poczułam jak lekko i bezwiednie moja dusza unosi się ponad  moje ciało, które nadal leżało na ulicy. Joe klęczał z kałuży krwi i nie chciał mnie wypuścić nawet wtedy kiedy Mark podbiegł z zestawem do resuscytacji, w końcu Brad i Ray odciągnęli go ode mnie by mógł próbować przywrócić mnie do życia. Zmierzył mi puls i ręce mu zadrżały, zrobił mi zastrzyk i patrzył, lecz moje ciało nie reagowało, spojrzał na Joe’go i pokiwał głową na nie, wtedy Joe wpadł w szał i podbiegł do samochodu Morou’a, wyciągnął go siłą zza kierownicy i powalił na maskę samochodu:
- Wiesz co zrobiłeś!!
Morou milczał.
- Pytam czy wiesz co zrobiłeś?!!
Morou jakby się ocknął i spojrzał na niego:
- Wiem, zabiłem Kylie Hopper.
Joe zawył jak dzikie zwierzę, po czym wyjął pistolet i wystrzelił mu w głowę, nikt nawet nie zdążył zareagować, Morou padł na ziemię martwy a Joe? Chyba dopiero po chwili dotarło do niego, że stał się tym samym co my wszyscy – dzikim zwierzęciem, które z zimną krwią potrafi pozbawić kogoś życia.
Rzucił pistolet na ziemię i ponownie podbiegł do mnie, lecz poczuł jedynie jak uszło ze mnie życie, moje powieki były martwe, Mark dalej trząsł się a po polikach spłynęły łzy.
Sądziłam, że moja śmierć przyniesie komuś ulgę, unosiłam się w powietrzu i obserwowałam jak żałośnie płaczą wszyscy nad moim ciałem, mój świat się skończył, lecz wyglądało to tak jakby ich również.
Na prośbę, którą umieściłam w testamencie pochowano mnie obok Rolly’ego, Nick’a i mojego synka. Mój pogrzeb wyglądał jak żałoba narodowa, ludzie którzy mnie znali utworzyli konwój sunący po ulicach, Cole, Brad, Joe i Seth nieśli moją trumnę a zaraz za nimi szedł Thorne z moimi dziećmi i resztą rodziny, przed trumną niesiono moje wielkie zdjęcie.
Pochowano mnie w blasku chwały ze wszystkimi należnymi mi honorami. Nie sądziłam, że tak wielu ludzi mogło uczestniczyć w pogrzebie. Jedni przyszli z przywiązania, miłości i szacunku, inni – ze zwyczajnej ludzkiej ciekawości. Sue stała bardzo blisko mojej trumny kiedy ksiądz przemawiał, lecz stała zupełnie nieruchomo, z jej twarzy nie można było wyczytać kompletnie nic, nie wiem czy czuła ulgę czy cierpiała. Kiedy złożono amerykańską flagę w trójkąt i dano ją Thorne’owi, wystrzelano trzy razy w powietrze, po czym nad cmentarzem przeleciały dwa F-16, które kołysząc skrzydłami wykonały gest pożegnania lotniczego. Generał Harlow, który przybył osobiście by mnie pożegnać wygłosił krótką przemowę na temat mojego hartu ducha, wytrwałości oraz wielkiej odwagi i zasług i wtedy nieoczekiwanie na trumnę rzuciła się Samanta. Tak rozpaczliwie płakała krzycząc na zmianę, że nie mam jej opuszczać iż w pewnym momencie naprawdę wyglądało to wszystko bardzo dramatycznie, Vicky nie mogąc
opanować emocji zalała się rzewnymi łzami próbując ją odciągnąć, Sue w ogóle nie zareagowała. Pit i Ray z trudem ściągnęli ją z trumny a Mark szybko zaaplikował jej środek uspokajający. Na tabliczce nagrobnej wyryto napis : „Ile trzeba siły, by siłę śmierci zmóc i po odejściu zostać”.
Nie chciałam by po mnie płakano, za życia osiągnęłam wszystko co chciałam, zdążyłam również uporządkować kwestie spadkowe więc z czystym sumieniem mogłam spokojnie złożyć swe ciało do grobu i usnąć.
Moje dzieci były bardzo silne, do tego stopnia, że dźwignęły się po swojej tragedii niesłychanie szybko. Thorne zniósł to o wiele ciężej od dzieci, bo to prawda co lekarze mówią, rany dzieci goją się równie szybko co na psie, z dorosłymi jest inaczej. Thorne przez pierwsze miesiące często przesiadywał przy moim grobie na ławce w alejce na której kiedyś siedzieliśmy razem tuż przed naszym ślubem. Później było już lepiej, wieczorami chodził na spacery wzdłuż plaży tą samą drogę co kiedyś chodziliśmy razem, często zabierał dzieci, w końcu chyba pogodził się z moim odejściem, gdyż coraz częściej spoglądał w niebo i uśmiechał się jakby do mnie.
Co do Joe’go, to chyba nigdy już nie odzyskał swojej równowagi, potrafił godzinami przesiadywać w gabinecie klubu i wpatrywać się w moje zdjęcie, na grobie składał kwiaty każdego dwudziestego a przy tym nie raz klął i lamentował. Nigdy tak naprawdę nie pogodził się ze swoją stratą. W jednej z rozmów z Vicky powiedział:
- Kylie była moim życiowym światłem rozumiesz? Miłością mojego życia, a teraz jej nie ma, nigdy już nie wejdzie, nie uśmiechnie się do mnie, nie wysłucha kiedy będę miał doła, po co jeszcze mam żyć skoro tylko się męczę?
Na te słowa łzy naszły mu do oczu, Vicky nieco szybciej popłynęły po policzkach.
- Nic mi już nie zostało, zabrała ze sobą wszystko, wszystko co było dla mnie ważne i dla czego mogłem żyć. Ukrył twarz w dłoniach, Vicky podeszła do niego, miała dokładnie te same odczucia, nic już nie było dla nich takie jak kiedyś, spojrzała mu w oczy i rzekła:
- Mi też ciągle się wydaje, że za chwilę tu wejdzie uśmiechnięta jak zwykle.
Uścisnęli się w przyjaznym geście jakby próbując na siłę ukoić swój ból, potrzebowali się wzajemnie, gdyż razem łatwiej było im to wszystko znosić.
Prawdopodobnie długo jeszcze trwała by ich udręka gdyby nie Samanta. Przez wiele miesięcy nie odzywała się do nikogo a wszyscy z kolei myśleli, że przeżywa swój smutek w samotności. Pewnego dnia zawitała u Vicky, akurat był u niej Joe. Wyjęła książkę w sztywnej oprawie zatytułowanej: „Kylie – historia prawdziwa”.
Na okładce było moje zdjęcie, to samo, które niesiono przed moją trumną, Vicky poleciały łzy:
- Wygląda jak żywa.
- Dla mnie nigdy nie umarła.
Samanta odpowiedziała z takim przekonaniem, że rzeczywiście atmosfera zaczęła się nieco rozluźniać. Vicky otworzyła na pierwszej stronie gdzie widniała dedykacja:
Mojej najukochańszej cioci – Samanta
- Pięknie, byłaby z ciebie dumna, zasłużyła na to, historia zwykłej dziewczyny z niezwykłym życiem.
Vicky spojrzała na Joe’go a ten uśmiechnął się.
- To egzemplarz promocyjny, jutro książka rusza do druku, znalazłam wydawcę.
Joe kiwnął głową porozumiewawczo.
Bardzo rozczulił mnie ten gest choć nie byłam pewna czy zasłużyłam sobie na te wszystkie względy ludzi, nie będę przytaczać wszystkiego, lecz ostatnie zdanie książki ujęło mnie najbardziej i do końca świata będę je w myślach przytaczać:

- …„ Wiem, że na krótko przed śmiercią spisała swój testament, czy czuła że nastąpi jej przedwczesna śmierć? Tego nie wiem, wiem za to, że była najlepszym człowiekiem pod słońcem, blask jaki bił od niej rozjaśniał mój najsmutniejszy dzień, na zawsze pozostanie w sercach i świadomości ludzi, dla których stała się wzorem i oparciem. Mam nadzieję, że w tym lepszym wymiarze odnalazła swój spokój – spokój na który tak bardzo zasługiwała. Los nie był dla mnie łaskawy i zabrał mi ją zbyt szybko, ale wierzę, że duch który po niej pozostał, przetrwa w moich myślach  na wieki”.

Sue Ellen siedząca na tarasie w moim domu skończywszy czytać zamknęła książkę. Spojrzała na moje zdjęcie na okładce, po czym uniosła oczy wyżej jakby w kierunku nieba, pogodzona jakby ze swym niechybnym losem. Sądząc po wyrazie jej poważnej twarzy, smutek dawno minął i ustąpił swego miejsca uldze. Odrzuciła książkę na leżak i zapaliła papierosa stanąwszy po przeciwnej stronie mojego ukochanego lasu wypuściła z całych sił wciągnięty wcześniej papierosowy dym, uśmiechnęła się jakby do siebie i w tym samym momencie niebo przeszył potężny piorun. Uskoczyła na bok jakby w obawie, że dosięgnie ją któryś by ukarać jej  grzeszne myśli. Jeszcze raz obróciła się i spojrzała na oprawę książki, deszcz zacinał niemiłosiernie jednak okładka dalej pozostawała sucha. Sue spostrzegłszy to próbowała chyba sama siebie przywołać do porządku czując, że mój duch pozostał w tym domu i okolicy. Jej przerażenie było równie intensywne co szalejąca burza, spojrzała raz jeszcze w kierunku lasu, gdzie drzewa jakby kłaniały się dawnej pani swego domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz