LIII
Co powinien uczynić
człowiek stojący w obliczu swej klęski? Poddać się czy walczyć do końca aż
polegnie ostatnia nadzieja?
Czymże byłby człowiek
nie ulegający pokusom, które choć podszyte szatanem tak bardzo urzekają swą
niecodziennością? Człowiek ułożony i ogładny zapewne odrzucił by te racje lecz
ten, który wiarołomnością swych czynów przysłużył się do niejednej klęski,
zapewne nie odrzuci tego co jest jakże ludzkie.
Wiarołomni – to my,
całe nasze życie podszyte było kłamstwem, próżnością i wręcz lekkością bytów.
Dla nas dwulicowość była chlebem powszednim i wstyd się przyznać, ale nawet
dopuszczenie się zdrady czy okłamanie najbliższej ci osoby nie stanowiło
większego problemu.
Arogancja…,
wyniosłość…, zakłamanie…, to cechy które
reprezentowaliśmy na co dzień, z jaką łatwością przychodziło nam udawanie
ludzi, którymi nie byliśmy, zamienienie się w prostytutkę, kochankę jakiegoś
ministra czy panią psycholog, która na koniec terapii daje pacjentowi kulkę w
skroń, przestała na nas z czasem robić jakiekolwiek wrażenie, wręcz przeciwnie
nawet nie budziła już w nas
jakiejkolwiek odrazy. Im dłużej wykonywaliśmy naszą pracę, tym częściej
postępowaliśmy wbrew ogólnie przyjętym normom panującym na świecie.
Ceną za to oddanie
było zazwyczaj rozbite życie prywatne i rodzinne. Być może udało mi się tego
wszystkiego uniknąć, bo zawsze mogłam wesprzeć się na czyimś ramieniu, nie
każdy jednak miał tyle szczęścia.
Pokonując niejednokrotnie barierę strachu, dochodziłam
do wniosku, że to co robię teraz przysłania funkcjonalność mojego umysłu.
Mijały dni, miesiące, lata…, nic się nie zmieniało, Morou milczał jak zaklęty a
na mój widok bezpretensjonalnie uśmiechał się szydząco, w końcu podczas chyba
setnego przesłuchania, poprosił o przekazanie mi informacji, brzmiała
następująco: vincere aut Mori.
Nie wiele wyniosłam z
pierwszego roku liceum jednak nad wyraz dobrze opanowałam nie wiele przyznam
przydatny martwy język, jakim była łacina. Nie wiem czy Morou myślał, że
rozwiązanie tego zajmie nam więcej czasu czy po prostu chciał mi udowodnić swą
wielkość. Obstawałam raczej przy tym drugim, zwodził nas przecież latami a ja
głupia nie wpadłam na to że przygotowują coś wielkiego aż do teraz. Kim stanęła
przy mnie i patrzyła pytająco:
- Rozumiesz coś z tego
bełkotu?
Spojrzała na kartkę
przekazaną przez naszego drogiego więźnia, który widać doskonale się cieszył
naszą w tym wypadku ułomnością.
- Zemsty nadejdzie
czas.
Zamyśliłam się, a już
po kilku minutach otrzymaliśmy niepokojącą informację o napadniętym,
opancerzonym wozie, który przewoził Desperata do więzienia o surowszym rygorze.
W tym w którym aktualnie przebywał – od dnia śmierci Rolly’ego, mieliśmy
nadzieję jeszcze go zmiękczyć, by mieć pewność, że tylko o Rolly’ego mu
chodziło. Wodził nas jednak za nos przez te wszystkie lata. Teraz zrozumiałam
przesłanie – zaczęło się, byłam tego pewna, bo dlaczego niby akurat w tym
momencie przekazał mi informacje? Było wreszcie dla nas jasne, że Morou
pracował dla Desperata i tak długo knuli, aż udało im się nas przechytrzyć.
Atmosfera nie była za ciekawa, Thorne wykrzykiwał na agentów, którzy przewozili
Desperata, ja stałam obojętna paląc papierosa i opierając się o biurko, w końcu
zauważył moje lekceważenie sytuacji i spojrzał nerwowo:
- Może wreszcie coś
powiesz?
Ocknęłam się jakby
zbudzona ze snu.
- Mam pokrzyczeć razem
z tobą?
- Chociażby.
- Więc licz się z
rozczarowaniem.
Cole na te słowa aż
uniósł brwi, spoglądał na reakcję Thorne’a, bo tak naprawdę to chyba po raz
pierwszy poróżniliśmy się w opiniach i to na dodatek publicznie, do tej pory
zawsze byliśmy zgodni.
- Zachowujesz się
jakby ta sprawa w ogóle cię nie dotyczyła.
- Nie mam nic do
powiedzenia bo nie ja go pilnowałam, za to ty obiecałeś zapewnić mi
bezpieczeństwo, jak widać nic z tego nie wyszło.
Thorne był zły, żeby
nie powiedzieć, że wściekły, spojrzałam kątem oka i zauważyłam, że zapala
papierosa, po czym kieruje się do swojego gabinetu, to nie był dobry znak,
zdążyłam się o tym nie raz przekonać.
Oboje wiedzieliśmy
doskonale co oznaczał Desperat na wolności, ta wiedza wykańczała Thorne’a bez reszty.
Kolejne dni błąkał się
z kąta w kąt a na jego twarzy malowało się widoczne zmęczenie. Na brodzie
pojawił się zarost a garnitury ustąpiły miejsca dżinsom i T- shirt’om.
Patrzyłam jak z każdym dniem marnieje w oczach, stres działał na niego
fatalnie, wszyscy bez wyjątku to zauważyli, lecz nie mogłam zrobić nic co
ulżyło by jego cierpieniom. Wiedział na co się pisał, teraz chyba bardziej niż
kiedykolwiek i kto wie, czy gdyby przyszło mu ponownie decydować o swoim losie,
to czy wybrałby życie u mego boku.
Próbując zapomnieć o
ogarniającym mnie strachu, zrodziło się w mojej głowie pytanie – ilu pokusom
powinnam jeszcze ulec by uznać, że moje życie było coś warte? I czy w ogóle
powinnam im ulec? Poczułam nieodpartą potrzebę współgrania z własną naturą i własnymi
potrzebami, które ostatnimi czasy wystawione zostały na ciężką próbę. Nastroje
mojego męża niezaprzeczalnie udzielały się też mnie a to wprowadzało w naszym
domu wyjątkowo gęstą atmosferę. Zaobserwowałam nawet, że Meg wręcz szuka okazji
by zabrać dzieci i wyjść z domu jak najdalej, tak dalej nie mogło być. Którejś
nocy obudziłam się i sennym wzrokiem rozejrzałam się dookoła – Thorne’a nigdzie
nie było. Wstałam z łóżka i pokierowana zapachem papierosowego dymu udałam się
na taras. Siedział tam zamyślony i zdawał się nie zwracać uwagi na to, że
weszłam i oparłam się o drewnianą barierkę. Pierwsza wyszłam z inicjatywą, bo
wiedziałam, że w końcu któreś z nas może pęknąć i obawiałam się, że mogę to być
ja:
- Jak długo jeszcze
będziesz się tak zachowywał?
Spojrzał na mnie jakby
spod łba.
- Wiem, że jest ci
ciężko, wiesz mi, że mi także.
- I dlatego wszyscy
dookoła muszą znosić twoje zmienne nastroje?
- Nie robię nikomu tym
krzywdy.
Boże, czy on naprawdę
nie widział co wyprawia? Teraz mój ton głosu zabrzmiał bardziej zdecydowanie.
- Owszem robisz,
wszystkim a mi największą, ja potrzebuję teraz męża a nie cierpiętnika!
Te słowa chyba
sprawiły mu ból, bo zerwał się z miejsca i w sekundzie znalazł się przy mnie,
teraz to on podniósł głos na mnie, czego nigdy przedtem nie robił.
- Myślisz, że sprawia
mi to przyjemność?! Na siłę szukam innego rozwiązania naszego problemu bo tak
cholernie boję się ciebie stracić!
- I dlatego
postanowiłeś odsunąć mnie od siebie jeszcze bardziej?! To ty mnie zapewniałeś,
że liczysz się z konsekwencjami swojego wyboru, prosiłam żebyś się dobrze
zastanowił, ale jak widzę nie zrobiłeś tego skoro sytuacja cię przerasta.
Nagle sprawił wrażenie
jakby otrząsnął się z jakiegoś amoku, żałowałam, że wcześniej nim nie
wstrząsnęłam, być może zaoszczędziłabym sporo czasu.
- Masz rację,
wmawiałem sobie, że ta chwila nigdy nie nadejdzie.
Rozumiałam go jak
również jego obawy, po tym co razem przeszliśmy, nie wyobrażał sobie, że mógłby
żyć beze mnie. Nie wiem czy moje uczucie do niego zaczęły gasnąć, że mogłam z
tak chłodnym dystansem patrzeć na jego cierpiące oblicze, czy po prostu
wierzyłam, że jest na tyle silny, że przetrwa wszystko. Przez chwilę wpatrywał
się we mnie jakby nigdy więcej miał mnie nie ujrzeć a zaraz potem zawładnęła
nim szaleńcza żądza, która wyzwoliła pragnienia posiadania mnie w każdym tego
słowa rozumieniu.
Starałam się na miarę
swoich możliwości spędzać jak najwięcej czasu z rodziną i przyjaciółmi. Sprawy
na oddziale szły własnym torem i nie próbowaliśmy na siłę czegokolwiek przyspieszać.
Wieczorami samotnie
spacerowałam brzegiem oceanu i rozmyślałam o życiu. Któregoś razu kiedy
przysiadłam nad brzegiem a fale opryskiwały moje nogi, dołączył do mnie Brad.
Usiadł i spojrzał na mnie, po chwili zadumy wbiłam w niego swój wzrok:
- Myślisz, że Rolly
mnie kochał?
Czego jak czego ale
tego pytania na pewno się nie spodziewał.
- Dlaczego teraz o to
pytasz?
- Właściwie to sama
nie wiem.
- Czy moja opinia coś
zmieni?
- Pewnie nie, ale
chciałam wiedzieć.
- Wiesz ja nigdy nie
wierzyłem w te brednie o miłości i tak dalej, ale jeśli ona naprawdę istnieje,
to patrząc na was wtedy mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Rolly bez
wątpienia cię kochał.
Kiwnęłam głową jakby w
nadziei, że to usłyszę, odczułam ulgę.
- A teraz powiesz mi o
co chodzi?
- O nic, po prostu
ostatnio jakoś często o nim myślę.
- Jest to czymś
podyktowane? Myślałem, że ty i Thorne nie macie żadnych problemów.
Patrzył na mnie
podejrzliwie tymi swoimi piwnymi oczami i sama nie wiem co chciał usłyszeć.
- Jest ok.
Wyczuł, że dalej nie ma
już drążyć więc zamilkł. Siedzieliśmy milcząc i tylko odgłos wzburzonych fal
docierał od czasu do czasu do naszych uszu. Ten ostatni wieczór siedząc w
otoczeniu gorącego piasku z moim przyjacielem u boku, czułam się taka
bezpieczna, zupełnie tak jakbym posiadała obronną tarczę, która odpędza złe
moce. Ale nie posiadałam takich umiejętności, zawsze przyciągałam kule i
kłopoty, tym razem było podobnie.
Kiedy mój wróg
postanowił się ujawnić i pokazać swą potęgę, nie miałam złudzeń. Beztroski czas
dobiegał końca, lecz sądzę, że nie był to zmarnowany czas.
Jeśli kogoś naprawdę
kochamy, to jesteśmy w stanie poświęcić dla nich wszystko – nawet własne życie.
Właśnie z tych względów nie bardzo troszczyłam się o własne bezpieczeństwo,
ważniejsza była dla mnie rodzina. Każdego dnia starałam się stawać na wysokości
zadania by ich ochronić. Miałam nadzieję, że kiedyś będą potrafili docenić te
wysiłki.
W samo południe
wezwano mnie do sztabu, po raz pierwszy odkąd byłam w służbach specjalnych.
Oznaczać mogło to tylko jedno – stan wyjątkowego zagrożenia. Jak się okazało
tak właśnie było. Moje zdolności
przewidywania tych najgorszych sytuacji i tym razem nie wprowadziły mnie w
błąd, choć tak bardzo pragnęłam w tej chwili ich nie posiadać. Generał Herlow
przysiadł naprzeciwko mnie i rzekł krótko:
- Przygotowywałaś się
na tą sytuację wiele długich lat, czas się z nią zmierzyć, mamy kryzys moje
dziecko, wybieram się na emeryturę i życzyłbym sobie abyś dokończyła dzieło
Rolly’ego Assante, bym w spokoju mógł na nią pójść.
Generał był siwiejącym
mężczyzną w sędziwym wieku, lekko dokuczała mu lewa ręka, gdyż dygocząc
zdarzało mu się coś strącić. Drugą jednak próbował zahamowywać nieskoordynowane
ruchy, ciągnął dalej.
- Tym razem Desperat
musi zginąć, inaczej nigdy w życiu nie wytępimy tych rozwścieczonych kundli.
Powiedział
podniesionym tonem zupełnie tak jakby ta
akcja miała być dla niego odrażająca bardziej niż dla mnie samej.
- Zrobię co w mojej
mocy, ale nie wiem ilu z jego ludzi uda nam się przechwycić.
- Tak, tak, ja wiem, ty
już tyle poświęciłaś, jesteś dobrym żołnierzem, Rolly nic nie umniejszył twoich zasług, ale musisz
dotrwać do końca, takich drani nie szanujących naszego kraju i zasad, powinno
się wrzucać do jednego kotła i wysadzać w powietrze.
Ton jego głosu wyraźnie
ukazywał jak jest wzburzony. Nie dziwiło mnie to gdyż Desperat zagrażał całej
naszej organizacji a co gorsza, stanowił potencjalne zagrożenie dla całego
kraju. Zaimponowała mi w nim pokładana
wiara w moje siły, ale zaimponował mi też jako człowiek, który od ponad
czterdziestu lat czynnie służył i niejednokrotnie musiał poświęcać się w imię
dobra ogółu. Jego poplecznicy zdawało się, że w równej mierze co ja doceniali
jego starania i pokładali olbrzymie nadzieje w jego osobie, jako człowieka
sprawiedliwego i bardzo roztropnego. Wiele razy dawali temu wyraz chociażby w
sposobie w jaki się do niego odnosili.
Wyszłam ze sztabu
pełna wiary w to co zamierzałam zrobić i p cichu liczyłam, że jest choć cień
szansy na szczęśliwe zakończenie, ufając, że mój trud opłaci się i wreszcie
nastąpi tak długo wyczekiwany pokój.
Powierzona mi przez
niego misja stanowiła dla mnie swoistego rodzaju wyzwanie, w którym mogłam
udowodnić światu, że wszystko czego nauczył mnie Rolly wystarczy by
sprawiedliwość zwyciężyła.
Na oddział dotarłam
późnym wieczorem i po raz pierwszy odważyłam się wejść do gabinetu, który
niegdyś należał do Rolly’ego, w myślach odtworzyłam sobie jego uśmiechniętą
twarz i spoglądające na mnie łagodnie oczy. Usiadłam przy biurku i miałam
wrażenie, że on siedzi tu przy mnie, poczułam w sobie nagle wielką siłę,
przymknęłam na chwilę oczy, zauważył to Thorne przechodzący obok, spojrzał na
mnie i chyba nie spodobał mu się ten widok.
Po czasie wyjawił mi,
że wyglądało to tak, jakbym nigdy nie przestała należeć do Rolly’ego, nic na to
nie odpowiedziałam, bo choć duchem byłam z Thorne’m, moje serce zawsze należało
do Rolly’ego.
Gdy nabrałam
odpowiedniego przekonania, że dłużej nie powinniśmy czekać, wzięłam stosowne
dokumenty i udałam się do Colin’a. Na dużym plazmowym ekranie wyświetlił mi
obraz satelitarny:
- Mamy go, ale jest
poza obszarem naszych działań, co robimy?
Spojrzałam na ekran.
- Wypuść Morou’a.
Po tych słowach
wszyscy wbili swój wzrok we mnie, Joe chyba nie wierzył w to co powiedziałam,
bo ze zdziwieniem w głosie skierował do mnie pytanie:
- Dobrze rozumiem?
Mamy go wypuścić? Po takim czasie?
- Tak.
Odpowiedziałam
spokojnie.
- W jakim celu?
Uśmiechnęłam się
sarkastycznie, bo chyba dopiero teraz wyszło ze mnie oblicze prawdziwego i
bezwzględnego agenta, któremu powierzono życiową misję i nie cofając się przed
niczym postanowił ją wypełnić.
- Puścimy go jako
przynętę.
- Mogą go zabić.
Spojrzałam Joe’mu w
oczy:
- Jeśli to pomoże nam
dostać Desperata, to jak dla mnie mogą go nawet poćwiartować.
Joe nie znał mnie od
tej strony, ale ja wiedziałam doskonale o co toczy się ta wojna, stawką w niej
była moja rodzina i miliony innych ludzkich istnień.
- Cole plany.
- Możemy dostać się od
wschodniej strony budynku, to jedyna lądowa droga, więc musimy obstawić też tą wodną. Ma połączenie ze swoimi ludźmi,
na jego alarm zjawią się motorówkami w przeciągu sześciu i pół minuty uzbrojeni
po same zęby.
- Dlaczego po prostu
nie wysadzimy wyspy w powietrze?
Wtrącił Seth, byłam
już trochę zmęczona tymi bezsensownymi pytaniami, co dałoby mi wysadzenie
wyspy? Skąd miałabym pewność, że się na niej znajdował?
- Z prostej przyczyny,
chcę widzieć jak zdycha.
Powiedziałam
zirytowana i skierowałam się w stronę szatni, w locie rzuciłam:
- Za dwadzieścia minut
ruszamy i powiadom Thorne’a.
- Jasne.
Colin od razu wziął
słuchawkę i wybrał numer do Thorne’a, który nie spodziewając się tak nagłego
obrotu sprawy pojechał na dwudniowe szkolenie.
Zanim dotarliśmy na
miejsce świtało. Wyspa zdawała się być uśpiona, ale tak naprawdę spodziewali
się nas, bądź po prostu liczyli na to, że się pojawimy. Byliśmy jednak
przygotowani i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że tym razem nie oszczędziliśmy
nikogo. Mieszkańcy wyspy byli tak oddani Desperatowi, że zarówno kobiety jak i
młodzi chłopcy byli wyszkolonymi mordercami gotowymi umrzeć za swojego pana.
Przeszukaliśmy wyspę wzdłuż i wszerz lecz tego, którego najbardziej pragnęliśmy
znaleźć nie było. W słuchawce odezwał się Colin:
- Kylie namierzyłem
go.
- Gdzie jest?
- Dwa kilometry od was
na sąsiedniej wyspie, ale miejcie się na baczności, mają tam artylerię na miarę
amerykańskiego wojska.
Cole podszedł do mnie.
- Zmieniamy lokal,
jest na sąsiedniej wyspie.
- Co z tym?
Rozejrzał się dookoła,
ja również.
- Red rozmieścił
ładunki.
- Wysadzaj.
Cole ożywił się tym rozkazem
i od razu przez słuchawkę dał wytyczne Red’owi, kiedy odpływaliśmy za nami
uniosła się potężna kula ognia. Teraz już nie było mowy by nasze przybycie
udało się ukryć. Desperat musiał wiedzieć, że jesteśmy blisko. Podpłynęliśmy
bardzo blisko, jak dla mnie to trochę było za cicho, nikt nas nie ostrzelał,
spojrzałam z niepokojem na Cole’a, szybko to wyczuł.
- Colin…
- Tak?
Odezwał się głos w
słuchawce.
- Oddziały od cztery
do sześć meldowały się?
- No właśnie nie, nie
mogę ich wywołać.
W tym czasie musiał do
siedziby oddziału dotrzeć już Thorne, bo odezwał się:
- To może być pułapka.
Cole wtrącił:
- Co wskazuje obraz z
satelity?
- Ktoś nam go
skutecznie zakłóca, nie jest wiarygodny.
- Myślisz, że mają
naszych?
- Liczcie się z tym,
na moje powinniście zawrócić.
Teraz to nie mogłam
uwierzyć w to co mówił Thorne.
- Mamy zostawić
szesnastu ludzi na pożarcie tym hienom?!
- Nie macie pewności,
że jeszcze żyją.
- Ty też jej nie masz!
W tym samym czasie
zadzwoniła komórka Thorne’a, generał u którego byłam nadzorował akcję
monitorując na bieżąco nasze poczynania, po chwili rozłączył się i odezwał
ponownie w słuchawce, choć z jego tonu wywnioskowałam, że jest przepełniony do
kogoś nienawiścią:
- Musisz podjąć sama
decyzję, uważam to za szaleństwo, ale generał powiedział ,że masz decydujący
głos w tej sprawie.
Spojrzałam na
wszystkich i czułam, że nie mogę decydował za nich, mogli nie wyjść z tego cało
i świadomie nie miałam prawa narażać ich na takie ryzyko.
- Ja wysiadam, kto nie
chce brać udziału w akcji ma prawo bez konsekwencji wycofać się, ale musi to
zrobić teraz.
Ludzie, z którymi
byłam, byli najlepszymi z najlepszych, mimo iż byli mi wdzięczni za możliwość
dokonania wyboru, jak jeden mąż nabili swoje karabiny, Red spojrzał na mnie nie
tyle oscentacyjnie co z piersią przepełnioną dumą:
- Uzbrojenie pełne,
wyrzutnie i granaty przygotowane, C-4 mamy dosyć by zmieść ich z powierzchni
ziemi.
Zameldował a ja i Cole
uśmiechnęliśmy się do siebie, wiedzieliśmy, że wszyscy zdecydowani są do walki.
- W porządku, przegrupować
się, Colin, ruszamy.
- Zrozumiałem.
Tak jak powiedziałam,
przegrupowaliśmy się na wypadek schronienia, nurkowie rozmieszczali ładunki
wybuchowe na wyspie, część oddaliła się na łodzi, by zmylić wroga, kilka
oddziałów przeszła od północnej strony, trzy oddziały z moim na czele ruszyły w
głąb. Cole trzymał się mnie kurczowo jakby był za mnie odpowiedzialny. Na
dziedzińcu dostrzegliśmy naszych ludzi wiszących na wielkich palach,
poprzywiązywani byli do górnych poprzeczek rękoma, które naokoło pościskane były
potężnymi, grubymi sznurami. Widok był masakryczny, w ciągu zaledwie paru minut
doprowadzili ich twarze do tak opłakanego stanu, że serce mi pękało. Desperat
stał w asyście przed nimi i wygrażając wielką meczetą wyżywał się na nich
krzycząc:
- No!!! Gdzie ta wasza
bohaterska szefowa?! Plugawe kanalie! Myśleliście, że mnie przechytrzycie?!
W oddali na jednym z
pali zauważyłam Kim, która z racji swojego snajperskiego doświadczenia została
wysłana wraz z czwartym oddziałem.
- Jeśli się tu nie
zjawi pozabijam was wszystkich jak psy!!
W pierwszej chwili
zerwałam się z miejsca, ale Cole mnie powstrzymał, Desperat podszedł do Kim i
uniósł jej głowę wyżej:
- Może ty mi powiesz co? Gdzie się podziewa
twoja przyjaciółeczka?
Kim zamiast powiedzieć
cokolwiek, splunęła mu w twarz, zawsze była dumna, ale nie przewidziała chyba
jego reakcji, bo ten ogarnięty szałem i poniżony w obecności swoich ludzi,
wyjął zza paska nóż wojskowy i wbił jej w brzuch, zawyła, zerwałam się Cole’owi
zza zarośli, w których się ukrywaliśmy i wybiegłam na środek placu wprost na
niego.
- Cholera!
Cole zaklął do siebie,
po czym zameldował w słuchawce, że natychmiast mają się stawić dwa oddziały i
pilnie Gino – który był naszym medykiem by zająć się Kim. Ludzie Desperata w
pierwszej chwili zaczęli do mnie strzelać, ale po chwili strzały ucichły, gdyż
Desperat gestem ręki pokazał iż mają wstrzymać strzały:
- Chcę ją mieć żywą!!
Nie wystrzeliłam,
chociaż miałam go jak na tacy, ale uważałam, że kula byłaby dla niego zbyt
łaskawą śmiercią po tym wszystkim co zrobił. Ogarnięta furią podobnie jak on,
dopadłam do niego i jednym ruchem wyrwanej mu maczety ścięłam sznur , na którym
wisiała Kim. Dobiegł do mnie i zdecydowanym ruchem uderzył mnie w twarz,
upadłam, podniosłam się, lecz ledwo to zrobiłam znowu powalił mnie na ziemię.
Spojrzałam na leżącą
Kim, krwawiła coraz mocniej, choć nadal była świadoma tego co się dzieje
naokoło. Jej widok rozbudził we mnie dotąd nieznane emocje, choć parę razy
kopnął mnie, widziałam jak oczy Kim gasną, liczyły się dosłownie minuty.
Pochwyciłam maczetę, która leżała nieopodal i gniewnie ruszyłam wprost na
niego. Jego ludzie mu wiwatowali i w tym samym momencie zobaczyłam jak moje
oddziały z Cole’m na czele ruszyły mi z odsieczą. Gino podbiegł do Kim i
biegiem zabezpieczył jej ranę, medyczny helikopter wylądował dwa metry obok nas
w samym środku dziedzińca, reszta strzelała ubezpieczając śmigłowiec by
spokojnie mógł eskortować Kim. Kiedy uniósł się z powrotem w powietrzu, Red
uruchomił wyrzutnię. Cole podbiegł z moje pobliże, ale krzyknęłam , że Desperat
jest mój, gdy ten zaczął się ewakuować. Pobiegłam za nim, wystrzeliłam mu w
nogę by nie mógł dalej biec. Upadł a ja stanęłam nad nim, schowałam pistolet,
maczetę przełożyłam do prawej ręki gdy ten sięgnął po broń. Po pierwszym
zamachnięciu ścięłam mu rękę w samym nadgarstku, drugą ręką wyjąc z bólu rzucił
w moją stronę nóż. Trafił mnie w udo, ale tylko powierzchownie bo nóż odbił się
od maczety. Przymknęłam oczy jakbym popadła w hipnozę, byłam lekko pochylona do
przodu gdyż odruchowo chwyciłam się za udo, wydarł w moją stronę. W pierwszej chwili chciałam sięgnąć po broń,
nie zdążyłam jednak więc zamachnęłam się po raz drugi, ten chcąc zrobić unik
pochyli się nie w tą stronę. Maczeta opadła prosto na jego szyję i jednym
cięciem pozbawiła go głowy, która przeturlała się po zboczu góry.
Resztą sił zbiegłam z
powrotem by ocenić sytuację, ale było już po wszystkim, nawet nie wiedziałam
kiedy Thorne wylądował wojskowym śmigłowcem na wyspie. Kiedy zobaczył mnie
zaczął biec. Brudna i gdzieniegdzie zakrwawiona rzuciłam mu się w objęcia,
poleciały mi łzy, spojrzałam mu w oczy:
- Co z Kim?
- Jej stan jest
ciężki, ale przeżyje, Gino przy niej siedzi.
Kiwnęłam głową i
wsparłam się na ramieniu Thorne’a, przeprowadził mnie do śmigłowca, którym
przyleciał chwilę wcześniej.
Po raz pierwszy od
dłuższego czasu nie czułam się pokonana, raczej wyzwolona. Wyzwolona od mojego
oprawcy, przez którego moje życie zboczyło na zupełnie inne tory niż te,
którymi zamierzałam podążać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz