czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział LIII

LIII

Co powinien uczynić człowiek stojący w obliczu swej klęski? Poddać się czy walczyć do końca aż polegnie ostatnia nadzieja?
Czymże byłby człowiek nie ulegający pokusom, które choć podszyte szatanem tak bardzo urzekają swą niecodziennością? Człowiek ułożony i ogładny zapewne odrzucił by te racje lecz ten, który wiarołomnością swych czynów przysłużył się do niejednej klęski, zapewne nie odrzuci tego co jest jakże ludzkie.
Wiarołomni – to my, całe nasze życie podszyte było kłamstwem, próżnością i wręcz lekkością bytów. Dla nas dwulicowość była chlebem powszednim i wstyd się przyznać, ale nawet dopuszczenie się zdrady czy okłamanie najbliższej ci osoby nie stanowiło większego problemu.
Arogancja…, wyniosłość…, zakłamanie…, to  cechy które reprezentowaliśmy na co dzień, z jaką łatwością przychodziło nam udawanie ludzi, którymi nie byliśmy, zamienienie się w prostytutkę, kochankę jakiegoś ministra czy panią psycholog, która na koniec terapii daje pacjentowi kulkę w skroń, przestała na nas z czasem robić jakiekolwiek wrażenie, wręcz przeciwnie nawet nie budziła już  w nas jakiejkolwiek odrazy. Im dłużej wykonywaliśmy naszą pracę, tym częściej postępowaliśmy wbrew ogólnie przyjętym normom panującym na świecie.
Ceną za to oddanie było zazwyczaj rozbite życie prywatne i rodzinne. Być może udało mi się tego wszystkiego uniknąć, bo zawsze mogłam wesprzeć się na czyimś ramieniu, nie każdy jednak miał tyle szczęścia.
Pokonując  niejednokrotnie barierę strachu, dochodziłam do wniosku, że to co robię teraz przysłania funkcjonalność mojego umysłu. Mijały dni, miesiące, lata…, nic się nie zmieniało, Morou milczał jak zaklęty a na mój widok bezpretensjonalnie uśmiechał się szydząco, w końcu podczas chyba setnego przesłuchania, poprosił o przekazanie mi informacji, brzmiała następująco: vincere aut Mori.
Nie wiele wyniosłam z pierwszego roku liceum jednak nad wyraz dobrze opanowałam nie wiele przyznam przydatny martwy język, jakim była łacina. Nie wiem czy Morou myślał, że rozwiązanie tego zajmie nam więcej czasu czy po prostu chciał mi udowodnić swą wielkość. Obstawałam raczej przy tym drugim, zwodził nas przecież latami a ja głupia nie wpadłam na to że przygotowują coś wielkiego aż do teraz. Kim stanęła przy mnie i patrzyła pytająco:
- Rozumiesz coś z tego bełkotu?
Spojrzała na kartkę przekazaną przez naszego drogiego więźnia, który widać doskonale się cieszył naszą w tym wypadku ułomnością.
- Zemsty nadejdzie czas.
Zamyśliłam się, a już po kilku minutach otrzymaliśmy niepokojącą informację o napadniętym, opancerzonym wozie, który przewoził Desperata do więzienia o surowszym rygorze. W tym w którym aktualnie przebywał – od dnia śmierci Rolly’ego, mieliśmy nadzieję jeszcze go zmiękczyć, by mieć pewność, że tylko o Rolly’ego mu chodziło. Wodził nas jednak za nos przez te wszystkie lata. Teraz zrozumiałam przesłanie – zaczęło się, byłam tego pewna, bo dlaczego niby akurat w tym momencie przekazał mi informacje? Było wreszcie dla nas jasne, że Morou pracował dla Desperata i tak długo knuli, aż udało im się nas przechytrzyć. Atmosfera nie była za ciekawa, Thorne wykrzykiwał na agentów, którzy przewozili Desperata, ja stałam obojętna paląc papierosa i opierając się o biurko, w końcu zauważył moje lekceważenie sytuacji i spojrzał nerwowo:
- Może wreszcie coś powiesz?
Ocknęłam się jakby zbudzona ze snu.
- Mam pokrzyczeć razem z tobą?
- Chociażby.
- Więc licz się z rozczarowaniem.
Cole na te słowa aż uniósł brwi, spoglądał na reakcję Thorne’a, bo tak naprawdę to chyba po raz pierwszy poróżniliśmy się w opiniach i to na dodatek publicznie, do tej pory zawsze byliśmy zgodni.
- Zachowujesz się jakby ta sprawa w ogóle cię nie dotyczyła.
- Nie mam nic do powiedzenia bo nie ja go pilnowałam, za to ty obiecałeś zapewnić mi bezpieczeństwo, jak widać nic z tego nie wyszło.
Thorne był zły, żeby nie powiedzieć, że wściekły, spojrzałam kątem oka i zauważyłam, że zapala papierosa, po czym kieruje się do swojego gabinetu, to nie był dobry znak, zdążyłam się o tym nie raz przekonać.
Oboje wiedzieliśmy doskonale co oznaczał Desperat na wolności, ta wiedza wykańczała Thorne’a bez reszty.
Kolejne dni błąkał się z kąta w kąt a na jego twarzy malowało się widoczne zmęczenie. Na brodzie pojawił się zarost a garnitury ustąpiły miejsca dżinsom i T- shirt’om. Patrzyłam jak z każdym dniem marnieje w oczach, stres działał na niego fatalnie, wszyscy bez wyjątku to zauważyli, lecz nie mogłam zrobić nic co ulżyło by jego cierpieniom. Wiedział na co się pisał, teraz chyba bardziej niż kiedykolwiek i kto wie, czy gdyby przyszło mu ponownie decydować o swoim losie, to czy wybrałby życie u mego boku.
Próbując zapomnieć o ogarniającym mnie strachu, zrodziło się w mojej głowie pytanie – ilu pokusom powinnam jeszcze ulec by uznać, że moje życie było coś warte? I czy w ogóle powinnam im ulec? Poczułam nieodpartą potrzebę współgrania z własną naturą i własnymi potrzebami, które ostatnimi czasy wystawione zostały na ciężką próbę. Nastroje mojego męża niezaprzeczalnie udzielały się też mnie a to wprowadzało w naszym domu wyjątkowo gęstą atmosferę. Zaobserwowałam nawet, że Meg wręcz szuka okazji by zabrać dzieci i wyjść z domu jak najdalej, tak dalej nie mogło być. Którejś nocy obudziłam się i sennym wzrokiem rozejrzałam się dookoła – Thorne’a nigdzie nie było. Wstałam z łóżka i pokierowana zapachem papierosowego dymu udałam się na taras. Siedział tam zamyślony i zdawał się nie zwracać uwagi na to, że weszłam i oparłam się o drewnianą barierkę. Pierwsza wyszłam z inicjatywą, bo wiedziałam, że w końcu któreś z nas może pęknąć i obawiałam się, że mogę to być ja:
- Jak długo jeszcze będziesz się tak zachowywał?
Spojrzał na mnie jakby spod łba.
- Wiem, że jest ci ciężko, wiesz mi, że mi także.
- I dlatego wszyscy dookoła muszą znosić twoje zmienne nastroje?
- Nie robię nikomu tym krzywdy.
Boże, czy on naprawdę nie widział co wyprawia? Teraz mój ton głosu zabrzmiał bardziej zdecydowanie.
- Owszem robisz, wszystkim a mi największą, ja potrzebuję teraz męża a nie cierpiętnika!
Te słowa chyba sprawiły mu ból, bo zerwał się z miejsca i w sekundzie znalazł się przy mnie, teraz to on podniósł głos na mnie, czego nigdy przedtem nie robił.
- Myślisz, że sprawia mi to przyjemność?! Na siłę szukam innego rozwiązania naszego problemu bo tak cholernie boję się ciebie stracić!
- I dlatego postanowiłeś odsunąć mnie od siebie jeszcze bardziej?! To ty mnie zapewniałeś, że liczysz się z konsekwencjami swojego wyboru, prosiłam żebyś się dobrze zastanowił, ale jak widzę nie zrobiłeś tego skoro sytuacja cię przerasta.
Nagle sprawił wrażenie jakby otrząsnął się z jakiegoś amoku, żałowałam, że wcześniej nim nie wstrząsnęłam, być może zaoszczędziłabym sporo czasu.
- Masz rację, wmawiałem sobie, że ta chwila nigdy nie nadejdzie.
Rozumiałam go jak również jego obawy, po tym co razem przeszliśmy, nie wyobrażał sobie, że mógłby żyć beze mnie. Nie wiem czy moje uczucie do niego zaczęły gasnąć, że mogłam z tak chłodnym dystansem patrzeć na jego cierpiące oblicze, czy po prostu wierzyłam, że jest na tyle silny, że przetrwa wszystko. Przez chwilę wpatrywał się we mnie jakby nigdy więcej miał mnie nie ujrzeć a zaraz potem zawładnęła nim szaleńcza żądza, która wyzwoliła pragnienia posiadania mnie w każdym tego słowa rozumieniu.
Starałam się na miarę swoich możliwości spędzać jak najwięcej czasu z rodziną i przyjaciółmi. Sprawy na oddziale szły własnym torem i nie próbowaliśmy na siłę czegokolwiek przyspieszać.
Wieczorami samotnie spacerowałam brzegiem oceanu i rozmyślałam o życiu. Któregoś razu kiedy przysiadłam nad brzegiem a fale opryskiwały moje nogi, dołączył do mnie Brad. Usiadł i spojrzał na mnie, po chwili zadumy wbiłam w niego swój wzrok:
- Myślisz, że Rolly mnie kochał?
Czego jak czego ale tego pytania na pewno się nie spodziewał.
- Dlaczego teraz o to pytasz?
- Właściwie to sama nie wiem.
- Czy moja opinia coś zmieni?
- Pewnie nie, ale chciałam wiedzieć.
- Wiesz ja nigdy nie wierzyłem w te brednie o miłości i tak dalej, ale jeśli ona naprawdę istnieje, to patrząc na was wtedy mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Rolly bez wątpienia cię kochał.
Kiwnęłam głową jakby w nadziei, że to usłyszę, odczułam ulgę.
- A teraz powiesz mi o co chodzi?
- O nic, po prostu ostatnio jakoś często o nim myślę.
- Jest to czymś podyktowane? Myślałem, że ty i Thorne nie macie żadnych problemów.
Patrzył na mnie podejrzliwie tymi swoimi piwnymi oczami i sama nie wiem co chciał usłyszeć.
- Jest ok.
Wyczuł, że dalej nie ma już drążyć więc zamilkł. Siedzieliśmy milcząc i tylko odgłos wzburzonych fal docierał od czasu do czasu do naszych uszu. Ten ostatni wieczór siedząc w otoczeniu gorącego piasku z moim przyjacielem u boku, czułam się taka bezpieczna, zupełnie tak jakbym posiadała obronną tarczę, która odpędza złe moce. Ale nie posiadałam takich umiejętności, zawsze przyciągałam kule i kłopoty, tym razem było podobnie.
Kiedy mój wróg postanowił się ujawnić i pokazać swą potęgę, nie miałam złudzeń. Beztroski czas dobiegał końca, lecz sądzę, że nie był to zmarnowany czas. 
Jeśli kogoś naprawdę kochamy, to jesteśmy w stanie poświęcić dla nich wszystko – nawet własne życie. Właśnie z tych względów nie bardzo troszczyłam się o własne bezpieczeństwo, ważniejsza była dla mnie rodzina. Każdego dnia starałam się stawać na wysokości zadania by ich ochronić. Miałam nadzieję, że kiedyś będą potrafili docenić te wysiłki.
W samo południe wezwano mnie do sztabu, po raz pierwszy odkąd byłam w służbach specjalnych. Oznaczać mogło to tylko jedno – stan wyjątkowego zagrożenia. Jak się okazało tak właśnie było.  Moje zdolności przewidywania tych najgorszych sytuacji i tym razem nie wprowadziły mnie w błąd, choć tak bardzo pragnęłam w tej chwili ich nie posiadać. Generał Herlow przysiadł naprzeciwko mnie i rzekł krótko:
- Przygotowywałaś się na tą sytuację wiele długich lat, czas się z nią zmierzyć, mamy kryzys moje dziecko, wybieram się na emeryturę i życzyłbym sobie abyś dokończyła dzieło Rolly’ego Assante, bym w spokoju mógł na nią pójść.
Generał był siwiejącym mężczyzną w sędziwym wieku, lekko dokuczała mu lewa ręka, gdyż dygocząc zdarzało mu się coś strącić. Drugą jednak próbował zahamowywać nieskoordynowane ruchy, ciągnął dalej.
- Tym razem Desperat musi zginąć, inaczej nigdy w życiu nie wytępimy tych rozwścieczonych kundli.
Powiedział podniesionym tonem zupełnie tak jakby  ta akcja miała być dla niego odrażająca bardziej niż dla mnie samej.
- Zrobię co w mojej mocy, ale nie wiem ilu z jego ludzi uda nam się przechwycić.
- Tak, tak, ja wiem, ty już tyle poświęciłaś, jesteś dobrym żołnierzem, Rolly nic  nie umniejszył twoich zasług, ale musisz dotrwać do końca, takich drani nie szanujących naszego kraju i zasad, powinno się wrzucać do jednego kotła i wysadzać w powietrze.
Ton jego głosu wyraźnie ukazywał jak jest wzburzony. Nie dziwiło mnie to gdyż Desperat zagrażał całej naszej organizacji a co gorsza, stanowił potencjalne zagrożenie dla całego kraju. Zaimponowała mi w nim  pokładana wiara w moje siły, ale zaimponował mi też jako człowiek, który od ponad czterdziestu lat czynnie służył i niejednokrotnie musiał poświęcać się w imię dobra ogółu. Jego poplecznicy zdawało się, że w równej mierze co ja doceniali jego starania i pokładali olbrzymie nadzieje w jego osobie, jako człowieka sprawiedliwego i bardzo roztropnego. Wiele razy dawali temu wyraz chociażby w sposobie w jaki się do niego odnosili.
Wyszłam ze sztabu pełna wiary w to co zamierzałam zrobić i p cichu liczyłam, że jest choć cień szansy na szczęśliwe zakończenie, ufając, że mój trud opłaci się i wreszcie nastąpi tak długo wyczekiwany pokój.
Powierzona mi przez niego misja stanowiła dla mnie swoistego rodzaju wyzwanie, w którym mogłam udowodnić światu, że wszystko czego nauczył mnie Rolly wystarczy by sprawiedliwość zwyciężyła.
Na oddział dotarłam późnym wieczorem i po raz pierwszy odważyłam się wejść do gabinetu, który niegdyś należał do Rolly’ego, w myślach odtworzyłam sobie jego uśmiechniętą twarz i spoglądające na mnie łagodnie oczy. Usiadłam przy biurku i miałam wrażenie, że on siedzi tu przy mnie, poczułam w sobie nagle wielką siłę, przymknęłam na chwilę oczy, zauważył to Thorne przechodzący obok, spojrzał na mnie i chyba nie spodobał mu się ten widok.
Po czasie wyjawił mi, że wyglądało to tak, jakbym nigdy nie przestała należeć do Rolly’ego, nic na to nie odpowiedziałam, bo choć duchem byłam z Thorne’m, moje serce zawsze należało do Rolly’ego.
Gdy nabrałam odpowiedniego przekonania, że dłużej nie powinniśmy czekać, wzięłam stosowne dokumenty i udałam się do Colin’a. Na dużym plazmowym ekranie wyświetlił mi obraz satelitarny:
- Mamy go, ale jest poza obszarem naszych działań, co robimy?
Spojrzałam na ekran.
- Wypuść Morou’a.
Po tych słowach wszyscy wbili swój wzrok we mnie, Joe chyba nie wierzył w to co powiedziałam, bo ze zdziwieniem w głosie skierował do mnie pytanie:
- Dobrze rozumiem? Mamy go wypuścić? Po takim czasie?
- Tak.
Odpowiedziałam spokojnie.
- W jakim celu?
Uśmiechnęłam się sarkastycznie, bo chyba dopiero teraz wyszło ze mnie oblicze prawdziwego i bezwzględnego agenta, któremu powierzono życiową misję i nie cofając się przed niczym postanowił ją wypełnić.
- Puścimy go jako przynętę.
- Mogą go zabić.
Spojrzałam Joe’mu w oczy:
- Jeśli to pomoże nam dostać Desperata, to jak dla mnie mogą go nawet poćwiartować.
Joe nie znał mnie od tej strony, ale ja wiedziałam doskonale o co toczy się ta wojna, stawką w niej była moja rodzina i miliony innych ludzkich istnień.
- Cole plany.
- Możemy dostać się od wschodniej strony budynku, to jedyna lądowa droga, więc musimy obstawić  też tą wodną. Ma połączenie ze swoimi ludźmi, na jego alarm zjawią się motorówkami w przeciągu sześciu i pół minuty uzbrojeni po same zęby.
- Dlaczego po prostu nie wysadzimy wyspy w powietrze?
Wtrącił Seth, byłam już trochę zmęczona tymi bezsensownymi pytaniami, co dałoby mi wysadzenie wyspy? Skąd miałabym pewność, że się na niej znajdował?
- Z prostej przyczyny, chcę widzieć jak zdycha.
Powiedziałam zirytowana i skierowałam się w stronę szatni, w locie rzuciłam:
- Za dwadzieścia minut ruszamy i powiadom Thorne’a.
- Jasne.
Colin od razu wziął słuchawkę i wybrał numer do Thorne’a, który nie spodziewając się tak nagłego obrotu sprawy pojechał na dwudniowe szkolenie.
Zanim dotarliśmy na miejsce świtało. Wyspa zdawała się być uśpiona, ale tak naprawdę spodziewali się nas, bądź po prostu liczyli na to, że się pojawimy. Byliśmy jednak przygotowani i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że tym razem nie oszczędziliśmy nikogo. Mieszkańcy wyspy byli tak oddani Desperatowi, że zarówno kobiety jak i młodzi chłopcy byli wyszkolonymi mordercami gotowymi umrzeć za swojego pana. Przeszukaliśmy wyspę wzdłuż i wszerz lecz tego, którego najbardziej pragnęliśmy znaleźć nie było. W słuchawce odezwał się Colin:
- Kylie namierzyłem go.
- Gdzie jest?
- Dwa kilometry od was na sąsiedniej wyspie, ale miejcie się na baczności, mają tam artylerię na miarę amerykańskiego wojska.
Cole podszedł do mnie.
- Zmieniamy lokal, jest na sąsiedniej wyspie.
- Co z tym?
Rozejrzał się dookoła, ja również.
- Red rozmieścił ładunki.
- Wysadzaj.
Cole ożywił się tym rozkazem i od razu przez słuchawkę dał wytyczne Red’owi, kiedy odpływaliśmy za nami uniosła się potężna kula ognia. Teraz już nie było mowy by nasze przybycie udało się ukryć. Desperat musiał wiedzieć, że jesteśmy blisko. Podpłynęliśmy bardzo blisko, jak dla mnie to trochę było za cicho, nikt nas nie ostrzelał, spojrzałam z niepokojem na Cole’a, szybko to wyczuł.
- Colin…
-  Tak?
Odezwał się głos w słuchawce.
- Oddziały od cztery do sześć meldowały się?
- No właśnie nie, nie mogę ich wywołać.
W tym czasie musiał do siedziby oddziału dotrzeć już Thorne, bo odezwał się:
- To może być pułapka.
Cole wtrącił:
- Co wskazuje obraz z satelity?
- Ktoś nam go skutecznie zakłóca, nie jest wiarygodny.
- Myślisz, że mają naszych?
- Liczcie się z tym, na moje powinniście zawrócić.
Teraz to nie mogłam uwierzyć w to co mówił Thorne.
- Mamy zostawić szesnastu ludzi na pożarcie tym hienom?!
- Nie macie pewności, że jeszcze żyją.
- Ty też jej nie masz!
W tym samym czasie zadzwoniła komórka Thorne’a, generał u którego byłam nadzorował akcję monitorując na bieżąco nasze poczynania, po chwili rozłączył się i odezwał ponownie w słuchawce, choć z jego tonu wywnioskowałam, że jest przepełniony do kogoś nienawiścią:
- Musisz podjąć sama decyzję, uważam to za szaleństwo, ale generał powiedział ,że masz decydujący głos w tej sprawie.
Spojrzałam na wszystkich i czułam, że nie mogę decydował za nich, mogli nie wyjść z tego cało i świadomie nie miałam prawa narażać ich na takie ryzyko.
- Ja wysiadam, kto nie chce brać udziału w akcji ma prawo bez konsekwencji wycofać się, ale musi to zrobić teraz.
Ludzie, z którymi byłam, byli najlepszymi z najlepszych, mimo iż byli mi wdzięczni za możliwość dokonania wyboru, jak jeden mąż nabili swoje karabiny, Red spojrzał na mnie nie tyle oscentacyjnie co z piersią przepełnioną dumą:
- Uzbrojenie pełne, wyrzutnie i granaty przygotowane, C-4 mamy dosyć by zmieść ich z powierzchni ziemi.
Zameldował a ja i Cole uśmiechnęliśmy się do siebie, wiedzieliśmy, że wszyscy zdecydowani są do walki.
- W porządku, przegrupować się, Colin, ruszamy.
- Zrozumiałem.
Tak jak powiedziałam, przegrupowaliśmy się na wypadek schronienia, nurkowie rozmieszczali ładunki wybuchowe na wyspie, część oddaliła się na łodzi, by zmylić wroga, kilka oddziałów przeszła od północnej strony, trzy oddziały z moim na czele ruszyły w głąb. Cole trzymał się mnie kurczowo jakby był za mnie odpowiedzialny. Na dziedzińcu dostrzegliśmy naszych ludzi wiszących na wielkich palach, poprzywiązywani byli do górnych poprzeczek rękoma, które naokoło pościskane były potężnymi, grubymi sznurami. Widok był masakryczny, w ciągu zaledwie paru minut doprowadzili ich twarze do tak opłakanego stanu, że serce mi pękało. Desperat stał w asyście przed nimi i wygrażając wielką meczetą wyżywał się na nich krzycząc:
- No!!! Gdzie ta wasza bohaterska szefowa?! Plugawe kanalie! Myśleliście, że mnie przechytrzycie?!
W oddali na jednym z pali zauważyłam Kim, która z racji swojego snajperskiego doświadczenia została wysłana wraz z czwartym oddziałem.
- Jeśli się tu nie zjawi pozabijam was wszystkich jak psy!!
W pierwszej chwili zerwałam się z miejsca, ale Cole mnie powstrzymał, Desperat podszedł do Kim i uniósł jej głowę wyżej:
-  Może ty mi powiesz co? Gdzie się podziewa twoja przyjaciółeczka?
Kim zamiast powiedzieć cokolwiek, splunęła mu w twarz, zawsze była dumna, ale nie przewidziała chyba jego reakcji, bo ten ogarnięty szałem i poniżony w obecności swoich ludzi, wyjął zza paska nóż wojskowy i wbił jej w brzuch, zawyła, zerwałam się Cole’owi zza zarośli, w których się ukrywaliśmy i wybiegłam na środek placu wprost na niego.
- Cholera!
Cole zaklął do siebie, po czym zameldował w słuchawce, że natychmiast mają się stawić dwa oddziały i pilnie Gino – który był naszym medykiem by zająć się Kim. Ludzie Desperata w pierwszej chwili zaczęli do mnie strzelać, ale po chwili strzały ucichły, gdyż Desperat gestem ręki pokazał iż mają wstrzymać strzały:
- Chcę ją mieć żywą!!
Nie wystrzeliłam, chociaż miałam go jak na tacy, ale uważałam, że kula byłaby dla niego zbyt łaskawą śmiercią po tym wszystkim co zrobił. Ogarnięta furią podobnie jak on, dopadłam do niego i jednym ruchem wyrwanej mu maczety ścięłam sznur , na którym wisiała Kim. Dobiegł do mnie i zdecydowanym ruchem uderzył mnie w twarz, upadłam, podniosłam się, lecz ledwo to zrobiłam znowu powalił mnie na ziemię.
Spojrzałam na leżącą Kim, krwawiła coraz mocniej, choć nadal była świadoma tego co się dzieje naokoło. Jej widok rozbudził we mnie dotąd nieznane emocje, choć parę razy kopnął mnie, widziałam jak oczy Kim gasną, liczyły się dosłownie minuty. Pochwyciłam maczetę, która leżała nieopodal i gniewnie ruszyłam wprost na niego. Jego ludzie mu wiwatowali i w tym samym momencie zobaczyłam jak moje oddziały z Cole’m na czele ruszyły mi z odsieczą. Gino podbiegł do Kim i biegiem zabezpieczył jej ranę, medyczny helikopter wylądował dwa metry obok nas w samym środku dziedzińca, reszta strzelała ubezpieczając śmigłowiec by spokojnie mógł eskortować Kim. Kiedy uniósł się z powrotem w powietrzu, Red uruchomił wyrzutnię. Cole podbiegł z moje pobliże, ale krzyknęłam , że Desperat jest mój, gdy ten zaczął się ewakuować. Pobiegłam za nim, wystrzeliłam mu w nogę by nie mógł dalej biec. Upadł a ja stanęłam nad nim, schowałam pistolet, maczetę przełożyłam do prawej ręki gdy ten sięgnął po broń. Po pierwszym zamachnięciu ścięłam mu rękę w samym nadgarstku, drugą ręką wyjąc z bólu rzucił w moją stronę nóż. Trafił mnie w udo, ale tylko powierzchownie bo nóż odbił się od maczety. Przymknęłam oczy jakbym popadła w hipnozę, byłam lekko pochylona do przodu gdyż odruchowo chwyciłam się za udo, wydarł w moją stronę.  W pierwszej chwili chciałam sięgnąć po broń, nie zdążyłam jednak więc zamachnęłam się po raz drugi, ten chcąc zrobić unik pochyli się nie w tą stronę. Maczeta opadła prosto na jego szyję i jednym cięciem pozbawiła go głowy, która przeturlała się po zboczu góry.
Resztą sił zbiegłam z powrotem by ocenić sytuację, ale było już po wszystkim, nawet nie wiedziałam kiedy Thorne wylądował wojskowym śmigłowcem na wyspie. Kiedy zobaczył mnie zaczął biec. Brudna i gdzieniegdzie zakrwawiona rzuciłam mu się w objęcia, poleciały mi łzy, spojrzałam mu w oczy:
- Co z Kim?
- Jej stan jest ciężki, ale przeżyje, Gino przy niej siedzi.
Kiwnęłam głową i wsparłam się na ramieniu Thorne’a, przeprowadził mnie do śmigłowca, którym przyleciał chwilę wcześniej.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie czułam się pokonana, raczej wyzwolona. Wyzwolona od mojego oprawcy, przez którego moje życie zboczyło na zupełnie inne tory niż te, którymi zamierzałam podążać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz